Quantcast
Channel: Festiwal Biegowy
Viewing all 237 articles
Browse latest View live

Piotr Pobłocki i jego rekordy Polski Masters. Już myśli o kolejnych. "To mi daje przewagę"

$
0
0

Piotr Pobłocki to były Mistrz Polski w maratonie (2:16:13 - 1999 r.), który po zakończeniu profesjonalnej kariery nie spoczął na laurach. W tym roku ustanowił aż trzy rekordy Polski na trzech różnych dystansach w kategorii wiekowej M50.

Przenieśmy się w czasie o 10 miesięcy. Czy jednym z postanowień pana noworocznych było pobić trzy rekordy w swojej kategorii wiekowej?

Piotr Pobłocki: Aż tak to nie (śmiech). To było spontaniczne. W drugiej części sezonu zacząłem analizować tabelki i pomyślałem dlaczego nie poprawić tych wyników. Trochę mnie też dopingowały moje dziewczyny (Kamila i Katarzyna – red.).

Wyjaśnijmy, że jest pan rekordzistą Polski w kategorii M50 na 5 km (15:52 – Bieg św. Jakuba) i 10 km (32:05 – Bieg Kociewski). Formalnością pozostaje ratyfikowanie wyniku z Samsung Półmaratonu w Szamotułach ( 1:10.48). Który z biegów był najtrudniejszy?

Półmaraton. To jest już poważny dystans. Myślę, że z tych wyników które ustanowiłem ten może trochę przetrwać (do tej pory rekord należał do Marka Dzięgielewskiego 1:13:00 – red). Trochę jestem zdziwiony, że tak szybko pobiegłem. Nawet miałem rezerwę! Ostatnie trzy kilometry przebiegłem w najszybszym tempie.

A myślał pan o rekordzie w maratonie? Oczywiście cały czas mówimy o kategorii M50? Do pobicia jest 2:27.17 ustanowione przez Ryszarda Marczaka w Bostonie.

Zawodowo biegałem maratony przez 15 lat. Na wysokim poziomie pokonałem ponad 60 takich biegów. Dzięki temu nauczyłem się, że nie można tego dystansu lekceważyć. Trzeba być dobrze przygotowanym. Ja z racji różnych obowiązków nie mam czasu, by przygotować się mięśniowo do maratonu. Trochę czuję strachu, bo znam ból gdy kończy się maraton nieprzygotowanym. W niedzielę rozmawiałem z żoną i córką o tym rekordzie...

I jak zareagowały?

Nie są zachwycone pomysłem, bo widziały jak kiedyś biegłem w Krynicy nieprzygotowany Koral Maraton, po tych górkach. To kosztowało mnie dużo zdrowia. Jednak patrząc na wynik z półmaratonu myślę, że rekord Polski w maratonie jest w moim zasięgu. Chodzi mi to po głowie. Jeśli zimę dobrze przepracuję, to może spróbuję na wiosnę go zaatakować. W sezonie mam inne obowiązki, bo jeżdżę z córkami na zawody. Jeśli miałbym spróbować, to w którejś z kwietniowych imprez.

Jest jeszcze coś do pobicia?

Jeśli wierzyć tabelom, to do wzięcia jest rekord świata na 5 km w kategorii M50. W tej chwili wynosi on 15:29. Ja pobiegłem teraz 15:52 chociaż nie byłem w najlepszej dyspozycji. Uważam więc, że ten rezultat jest w moim zasięgu. Rekord świata w półmaratonie wynosi 1:06.42 i jest … szokujący! O nim muszę zapomnieć (śmiech)

A myśli pan o tym, żeby zdobywać rekordy w przyszłości w kolejnych kategoriach? Wspominany rekordzista świata w półmaratonie Martin Rees w kategorii M50, ma też drugi wynik na świecie w kategorii M55 oraz rekord świata w kategorii M60.

Wszystko będzie zależało od zdrowia. Miałem kilka przerw, w tym po ugryzieniu przez kleszcza. Rok temu miałem problemy z kręgosłupem. Chodzą mi po głowie pewne występy, także na hali, jednak wiem, że w pewnym wieku już nie można tak planować. Wiek swoje robi. Jeśli będę się dobrze czuł i będą okazje to pewnie będę próbował.

Przygotowywał się pan specjalnie do swoich startów? 

Ogromna część treningów w przeszłości i zebranych doświadczeń powoduje, że wciąż jestem dobry. Czasami ludzie wskakują na wysoki poziom a później... „bum”, są na dole. Dla mnie to niezrozumiałe, bo organizm pamięta ten wysiłek. Jak się trenowało dziesięć lat, żeby wskoczyć na wysoki poziom, a następnie szlifowało formę kolejne lata, to nie można tego stracić. Obciążenia były niesamowicie duże. Wiele człowiek sobie odmiał i oszczędzał organizm. Przecież ja kiedyś szybciej biegałem na treningach niż teraz biegam na zawodach.

Nie było też wtedy tylu biegów ulicznych. Teraz zawodnicy startują bardzo dużo. Ja co prawda startowałem cztery maratony w sezonie, ale koncentrowałem się tylko na tym. Od zeszłego roku robię więcej sprawności i gimnastyki. Po problemach z kręgosłupem zrozumiałem, że trochę to zaniedbałem. To mi daje dodatkową przewagę, oprócz oczywiście przebiegniętych kilometrów. Dzięki temu jestem w takiej dyspozycji.

Planuje pan jeszcze jakieś starty w tym roku? Czy już czas odpocząć?

Ja starty wybieram spontanicznie. Biegam tam gdzie moje dziewczyny. Prawdopodobnie jeszcze przyzwoity wynik osiągnąć będę chciał w Gdyni (Bieg Niepodległości – red). W tym roku już sporo zrobiłem. A z półmaratonu w Szamotułach jestem naprawdę dumny!

A my zafascynowani! Dziękuje za rozmowę.

Rozmawiał Robert Zakrzewski


Robert Celiński: "Do Lyonu po co najmniej jeden medal!"

$
0
0

W dniach 4-16 sierpnia we francuskim Lyonie odbędą się Mistrzostwa Świata weteranów w lekkiej atletyce. Polskę będzie reprezentował między innymi Robert Celiński (Lotto Extreme). Maratończyk zamierza wystartować w czterech konkurencjach. Trzykrotny mistrz świata przyznaje, że konkurencja jest bardzo solidna i chciałby wywalczyć choć jeden medal.

Francuskie mistrzostwa to dla Celińskiego próba generalna przed przełożonym na październik Tenzing Hillary Everest Marathon. Nam opowiedział o formie i przygotowaniach do obu startów.

Forma zwyżkuje? Jak przebiegały przygotowania do mistrzostw Europy?

Ostatnie tygodnie treningów poświęciłem właśnie zawodom we Francji. Obliczyłem, że forma przyjdzie na początek sierpnia i rzeczywiści czuję się bardzo dobrze. Odbyłem dwa trzytygodniowe zgrupowania w Szklarskiej Porębie. Biegałem różne dystanse, oswajałem się z wysokością. Solidnie trenowałem.

A zdrowie?

Okazało się, że mam anemię sportowców. Mam obniżony poziom hemoglobiny i hematokrytów.

Hematokryt to wytrzymałość, niezbędna u biegaczy. Znalazłeś sposób, żeby poprawić wyniki krwi?

Przyjmowałem ostatnio dużo żelaza. Dwukrotnie byłem na badaniach. Za drugim razem wyniki się poprawiły, ale ciągle są poniżej normy.

Jaki cel na mistrzostwa świata?

Jadę po co najmniej jeden medal, ale zdaję sobie sprawę, że łatwo nie będzie, bo jest kilku dobrych biegaczy. Jest choćby ten blondynek, Hiszpan Jose Luis Blanco.

Dopingowicz Jose Luis Blanco...

Tak. Jest też sporo dobrych innych Hiszpanów i Francuzów, którzy zadeklarowali dobre czasy. Jak uda się zdobyć jeden medal będzie super. Są aż trzy serie na samym dystansie 5 tysięcy metrów, mnie wrzucono do drugiej kategorii.

Na jakich dystansach wystartujesz?

Najpierw 4 sierpnia na 8 kilometrów w crossie, potem 7 na 5 kilometrów, 10 na 10 kilometrów i być może w dniach 12-14 w eliminacjach na 1500 metrów. To ostatnie uzależniam od formy. Jeżeli będę czuł się dobrze, wystartuję, jeżeli nie, wcześniej wrócę do Polski. Nie chcę przesadzić przed Tenzing Hillary Everest Marathon.

No właśnie. Organizacyjnie wszystko dopięte?

Start opłacony. Lecę 26 sierpnia do Katmandu, muszę jeszcze znaleźć samolot do Lukli.

Wiesz, czego możesz spodziewać się na miejscu? Kraj wciąż jest w ruinie...

Zdaję sobie z tego sprawę. Ale uważam, że dobrze, iż ten maraton się odbędzie. Niezależnie od skali nieszczęścia, które dotknęło ten kraj, ludzie zawsze muszą iść do przodu, jakkolwiek by to nie brzmiało. Nepal musi jak najszybciej stać się normalnym miejscem. Bo także tego oczekują mieszkający tam ludzie. Nie chodzi tylko o odbudowę kraju, ale także o powrót turystów, sprawienie, że wszystko będzie po staremu w takim stopniu w jakim jest to możliwe. Służy temu również Tenzing Hillary Everest Marathon. Domyślam się, że także Namcze Bazar czy Lukla wciąż są w ruinie. Jeżeli moja pomoc w odgruzowywaniu, postawieniu czegoś, przyniesieniu wody pomoże tym ludziom, będę bardziej niż szczęśliwy mogąc to zrobić. Będzie to też dobry trening, ale przede wszystkim dlatego, że tak trzeba.

Jesteś gotowy na ponowny morderczy start na zboczach Mount Everest?

Tak. Sporo biegałem ostatnio po górach. Być może przed wyjazdem wezmę udział w Maratonie Magurskim, skąd otrzymałem zaproszenie od organizatorów. Będzie to jednak zależało też od tego jak się będę czuł po mistrzostwach Europy. W Nepalu będzie miał sześciotygodniową aklimatyzację. To dość czasu, żeby się odpowiednio przygotować. Będę odbywał treningi na coraz większej wysokości.

Poprawisz ubiegłoroczny wynik, czyli ósme miejsce, najlepsze spośród obcokrajowców?

Zobaczę. Nie chcę zapeszać. Nie wiem jak będzie z konkurencją na trasie, kto przyjedzie, jak mocni będą szerpowie. Czuję się jednak mocniejszy niż w zeszłym roku.

Rozmawiał DZ

Paulina Holtz i Runmageddon: „Będę dumna, jeśli.."

$
0
0

Paulina Holtz (na zdjęciu), aktorka teatralna i filmowa. Ogromną popularność przyniosła jej rola Agnieszki Lubicz w telenoweli „Klan”. Na stałe związana z Teatrem Powszechnym. Z Pauliną rozmawiamy o bieganiu, weganizmie i jej fascynacji jogą, a także o udziale w Runmageddonie, który już 7 listopada odbędzie się na poznańskim Hipodromie Wola.

Paulina, jesteś osobą bardzo aktywną fizycznie, dużo biegasz z dystansem maratońskim włącznie, ale żeby zaraz startować w ekstremalnym Runmageddonie?! Co Cię do tego skłoniło? Znudziło Ci się już bieganie po asfalcie?

Nie. Ale lubię wyzwania, lubię zmiany. Bieganie w mieście ma swoje uroki i jest zupełnie inną zabawą niż biegi ekstremalne. Runmageddon od dawna był w zasięgu moich zainteresowań i cieszę się, że wreszcie się udało!

Wiem, że startowałaś już biegach ekstremalnych, m.in. w Hunt Runie. Jak wygląda Twoje nastawienie przed Runmageddonem? Spodziewasz się, że będzie trudniej, niż w Bałtowie?

Wiem, że czeka mnie genialna zabawa i wielka duma, jeśli przetrwam! Podejrzewam, że będzie inaczej, może trudniej, ponieważ mniej będzie biegania, a więcej przeszkód, więc nie do końca wiem, jak sobie poradzę. Będę walczyć z moją cudowną drużyną „CHCĘ DO DOMU!” do końca, ale nastawiamy się na wzajemną pomoc, a nie ściganie się. Taki bieg musi być przede wszystkim dobrą i możliwie najbezpieczniejszą zabawą.

Wystartujesz w poznańskiej edycji tego morderczego biegu, podczas której do pokonania będzie 6 kilometrowa trasa z ponad 30 różnymi przeszkodami. Już wiemy, że w bieganiu sobie poradzisz, ale jak to będzie z tymi przeszkodami? Obawiasz się którejś z nich?

Boję się wszystkiego, co grozi kontuzją, więc mam zamiar powściągać swoją ambicję i odpuszczać tam, gdzie zaczyna się robić zbyt niebezpiecznie. Poza bieganiem, uprawiam jeszcze jogę i trening siłowy, więc nie mogę sobie pozwolić na kontuzję. W razie czego zostanę mistrzynią "padnij-powstań"! (śmiech) I tyle. Poza tym nie boje się niczego, bo domyślam się, że nie chcecie nas tam wszystkich ukatrupić po drodze? Prawda, że nie chcecie?

Wspomniałaś o tym, że biegniesz w drużynie „Chcę do domu!”. Ile osób w niej pobiegnie? Czy to będzie drużyna kobieca, czy dla facetów też macie w niej miejsce?

Wyszła nam drużyna złożona z 10 osób, zarówno kobiet jak i facetów. Mamy zamiar wszyscy się wzajemnie wspierać. Szkoda, że odległość od Warszawy wykluczyła część chętnych, zostali najtwardsi i najbardziej zdeterminowani. Damy czadu!

Można jeszcze dołączyć do Twojej drużyny?

Oczywiście! Zapraszam! Biegniemy w grupie o 11.00. Podczas rejestracji wystarczy tylko wpisać drużynę „Chcę do domu!” A przy odbiorze pakietu - odebrać zniżkę. Im liczniejsza drużyna tym większa zniżka.

Oprócz biegania pasjonujesz się również jogą, oraz promujesz wegański styl życia. Podążasz za modą czy odnosisz jakieś korzyści z takiego sposobu na życie?

Gdybym chciała być modna, to bym chodziła na crossfit i robiła triathlon. Mięsa nie jem od 23 lat. Zdrowo się odżywiam, bo nie mam ani czasu, ani ochoty na chorowanie. A poza tym, przy takiej ilości aktywności muszę mieć świadomość właściwego, mądrego odżywiania, bo mogłabym sobie zaszkodzić. Nie ma w tym nic z podążania za modą, za to podążam za swoimi marzeniami.

Jesteś na co dzień bardzo zajętą osobą. Grasz w teatrach Powszechnym i Polonia, występujesz od wielu lat w serialu „Klan”, nagrywasz audiobooki, podkładasz swój głos w wielu produkcjach, jesteś też mamą dwóch córek. Jak Ty znajdujesz jeszcze czas na swoje sportowe pasje?

Sama nie wiem! Ale wydaje mi się, że sekret tkwi w dobrej logistyce, a także w tym, że lubię być w ruchu. Najważniejsze, że nauczyłam się nie poddawać wewnętrznemu leniowi.

Bieganie i joga, rozumiem. Ale jeszcze Kettlebells? Za pół roku zdajesz egzamin na instruktora takich ćwiczeń. Po co Ci to? Co to w ogóle jest?!

Kettlebells według metodologii Strong First, to ćwiczenia z odważnikami kulowymi (taka kula z rączką), skupione głównie na idealnej technice. Pięknie rzeźbią ciało, spalają tkankę tłuszczową, a dodatkowo budują siłę i wzmacniają core, dzięki czemu chronią nasz kręgosłup przed kontuzjami.

Czy podejdę do egzaminu zdecyduję w okolicach stycznia/lutego, jak już upewnię się, że moja technika jest przyzwoita i siła na odpowiednim poziomie.

Paulina, przebiegłaś maraton, jestem pewien że pokonasz również Runmageddon i zostaniesz instruktorem Kettlebells. Co dalej? Jakie kolejne wyzwania chodzą Ci po głowie?

Właśnie wydałam z moją instruktorką książkę "Po pierwsze JOGA", dla wszystkich tych, którzy chcą zacząć swoją przygodę z jogą, także jako treningiem towarzyszącym innym aktywnościom. Mamy w planach warsztaty w całej Polsce, może własny klub... ach, marzeń mamy dużo, ale zobaczymy co się uda zrobić.

Co tam słychać w życiu zawodowym u Pauliny Holtz? Gdzie możemy Cię w najbliższym czasie zobaczyć?

Na scenie Teatru Powszechnego w dwóch spektaklach: "Fantazy" i "Lilla Weneda". W pierwszym gram w pięknej sukni z XIX wieku i klasycznej fryzurze, a w drugiej torturuję i zabijam ludzi jako zła królowa. Jest fajnie! Lubię swoją pracę!

Rozmawiał Grzegorz Dulnik

Patrycja Bereznowska: „Ultra jest łatwe, bo...”

$
0
0

Patrycja Bereznowska, mistrzyni i rekordzistka Polski, a także wicemistrzyni Europy i piąta zawodniczka MŚ w biegu 24-godzinnym, w niedzielę 8 listopada zadebiutowała w biegu 100 km. I od razu ustanowiła rekord Polski, zwyciężając w klasyfikacji open imprezy pn. MarathonPlus Centennial 50 & 100. Opowiedziała nam szczegółowo o tym starcie. I nie tylko... 

W minioną niedzielę, ustanowiła pani nowy rekord Polski w biegu 100-kilometrowym. Dlaczego wybrała pani start w kameralnej imprezie w Deventer?

Patrycja Bereznowska: Od dawna myślałam, żeby wziąć udział w biegu 100-kilometrowym, ale w Polsce odbywa się właściwie jeden taki uliczny i płaski bieg, w Kaliszu. Jego termin nigdy mi nie pasował, bo z reguły odbywał się zbyt blisko mistrzostw Polski. W tym roku termin się zmienił i od razu pojawiła się taka myśl, że chętnie bym pobiegła. Ale mieliśmy z mężem inne plany. Chcieliśmy wyjechać gdzieś na weekend i nadrobić moje urodziny, których nie mogliśmy obchodzić wspólnie. Przy okazji chciałam połączyć weekend ze startem w jakiejś setce. Szukaliśmy i znaleźliśmy ten bieg. Odbywał się zaledwie 100 km od Amsterdamu, a do tego miał być rozegrany na bieżni. To była dodatkowa atrakcja, bo nigdy nie biegłam żadnego ultra na stadionie.

I jak się biega ultra na stadionie?

Trudność biegania na bieżni polegała na tym, że musiałam pilnować toru lub biec zygzakiem, żeby wszystkich wyprzedzać. Na bieżni 400-metrowej to już te 30, 40 osób stanowi tłum, a przy takim biegu wcale nie jest powiedziane, że trzeba wyprzedzać po zewnętrznej. Co godzinę jest też zmiana kierunku, co jest dodatkową niewygodą. Trzeba pobiec wokół pachołka i przepuszczać tych, którzy biegną z naprzeciwka. Oczywiście sporo ułatwiały zasady - organizatorzy zabronili np. biegania obok siebie i blokowania innych.

W jakich warunkach odbywał się ten bieg?

Według prognozy pogody miało być przyjemnie i jesiennie. W rzeczywistości od czwartku przez cały czas padało. W efekcie zanim stanęłam na starcie, byłam już przeziębiona. Trochę mnie to zmartwiło, bo katar i ból gardła nie pozostaje bez wpływu na formę. Nigdy wcześniej nie startowałam aż tak przeziębiona. Dzień przed startem, już w samym Deventer, po prostu paskudnie lało. Na szczęście w dniu biegu, chociaż było szaro i mgliście, to jednak nie padało. Bieżnia była nasiąknięta wodą. Słychać było charakterystyczne „klap, klap” przy każdym kroku. Przynajmniej temperatura była optymalna.

Czy przed startem wiedziała pani o rekordzie Dominiki Stelmach w Kaliszu?

Miałam wieczorem przed startem informację, że jest nowy rekord i że teraz wynosi on nie 8h37, a 8h01. To oznaczało, że muszę pobiec szybciej niż Dominika, a ona nie biegła wolno.

Bieg był dla mnie jedną wielką niewiadomą. Inny dystans, a więc trochę inny rodzaj biegu, bieżnia i przeziębienie. Zupełnie nie wiedziałam, jak to będzie. Wyzwaniem było utrzymanie tempa, bo coś tam się chwilowo zepsuło i przez jakiś czas nie były wyświetlane wyniki. Wiedziałam, że jedno okrążenie muszę pobiec w tempie minuta i 55 sekund, ale po kilkudziesięciu krążeniach łatwo stracić rachubę, czy średnia wypada mniej, czy więcej. To było odrobinę frustrujące. Na szczęście, gdy do końca zostało mi już 20 okrążeń, znowu zaczęły się wyświetlać wyniki. Skorygowałam, przeliczyłam i okazało się, że muszę minimalnie przyspieszyć i że rekord jest możliwy.

Wygrała pani nie tylko z kobietami, ale również w klasyfikacji open. Jak zareagowali rywale?

Gdy zaczynaliśmy, to nie było widać różnicy między nami. Na bieżni biegali również zawodnicy z pięćdziesiątki, chociaż przyznaję, że tylko dwóch z nich biegało szybciej ode mnie (śmiech). Wszyscy mi kibicowali, a pod koniec, gdy wytłumaczyliśmy organizatorom, że rekord Polski jest w zasięgu moich możliwości, wzbudziło to dużą sympatię wśród zawodników. Panowie nie okazywali żadnego niezadowolenia z faktu, że wyprzedza ich niepozorna kobieta. Gratulowali mi i zachęcali do walki.

Najważniejsze starty sezonu są już za panią? Jak pani ocenia ten sezon?

To był bardzo udany sezon. Na początku sezonu, gdybym miała powiedzieć, co planuję osiągnąć i zdobyć, to nie wiem, czy wymieniłabym 1/3 tego, co się wydarzyło. Bardzo się cieszę z takich wyników, ale najbardziej mnie cieszy to, że po wielu startach, jeszcze nie osiągnęłam swojego maksimum. Wciąż mi się to podoba, wciąż mi się chce i wciąż mam energię. Sezon był długi i trudny, a jednak mnie nie zmęczył. Czekam na nowe wyzwania i nie mogę się już doczekać następnego sezonu.

A co planuje pani pobiec w 2016 roku?

Trudno mi mówić o planach. Pomysły i chęci mam, ale określić się jeszcze nie mogę. Te rzeczy, które mnie interesują, nie są jeszcze ujęte w kalendarzu. Marzy mi się poprawienie wyniku w biegu 12-godzinnym, ale jeszcze nie wiadomo, kiedy ten bieg będzie, ani kiedy będą Mistrzostwa Polski. Myślę też o Spartathlonie, ale ten start zależy od tego, czy znajdę wparcie finansowe. Wszystkie moje starty finansuję sama i wykorzystuję urlop, żeby wziąć udział w jakiejś imprezie. Na pewno jednak moją domeną pozostaną biegi 12 i 24-godzinne.

Wspomniała pani o urlopach. Ma pani wyjątkową pracę związaną z końmi. Na czym ona polega?

Jestem instruktorem jazdy konnej oraz zajmuję się trenowaniem koni do jazdy wierzchowej, rekreacyjnej. Mam też wykształcenie w tym kierunku, ukończyłam hodowlę koni i jeździectwo.

Czy w jeździe konnej też odnosi pani takie sukcesy jak w bieganiu?

Jestem Wicemistrzynią Polski w rajdach długodystansowych. To takie wyścigi ultra na dystansie 160 km. Startowałam w nich, gdy jeszcze miałam własnego konia. Potem mój koń skończył karierę sportową, a ja próbowałam startować na koniach innych ludzi, ale było to dla mnie bardzo trudne psychicznie.

Te wyścigi naprawdę można porównać do biegów ultra, różnica jest jednak taka, że to jeździec decyduje za konia, jak szybko i jak daleko ma biec. Ja kocham konie i trudno mi było od nich wymagać. Zawsze zadawałam sobie pytanie, czy ja nie jadę za szybko, czy koń nie jest za bardzo zmęczony, czy to się nie odbije na jego zdrowiu. Chyba mogę powiedzieć, że z tego powodu trafiłam do biegów ultra. Wszystkim powtarzam, że to jest strasznie łatwe, bo tutaj w ogóle nie muszę się martwić o konia (śmiech).

Nadal jednak startuje pani konno?

Jeśli mam okazję to tak, ale na krótszych dystansach. Ten sport się zmienia, pojawiły się w nim ogromne pieniądze i czasem wygrana liczy się bardziej niż koń. To mi nie odpowiada.

Rozmawiała Ilona Berezowska

Barbara Niewiedział o sobie i zawodnikach, którymi nikt się nie interesuje. „Bardzo żałuję”

$
0
0

Barbara Niewiedział to biegaczka średniodystansowa, która z ostatnich mistrzostw świata w Doha przywiozła aż 3 złote medale. 

Jest także dwukrotną złotą medalistką paraolimpijską, wielokrotną mistrzynią świata i zawodniczką wszechstronną, która wygrywa na bieżni, na hali i w przełajach. Jest także aktualną rekordzistką świata na dystansie 1500m i 800m. Z powodzeniem rywalizuje z pełnosprawnymi zawodniczkami.

Zapytaliśmy Panią Barbarę jak się zdobywa złote medale, gdy trzeba godzić czas na treningi z życiem rodzinnym i borykać się z problemami finansowymi.

Zanim zapytam o pani niezwykłe osiągnięcia, rekordy świata, medale olimpijskie, chciałabym prosić o wyjaśnienie, co oznacza kategoria T20, w której pani startuje?

Barbara Niewiedział: To niepełnosprawność intelektualna. Na pewno, chce mnie pani zapytać, jak znalazłam się w tej kategorii. Jako 8-latka straciłam ojca i wraz z rodzeństwem trafiłam do ośrodka szkolno-wychowawczego. Miałam tam problemy z nauką, a do teraz mam problemy, które można określić jako intelektualne. Nie radzę sobie ze sprawami papierkowymi, jest wiele rzeczy, których nie potrafię zrobić.

Niestety defekt intelektualny, chociaż nie jest zawsze widoczny, w sobie mam. Przebywając z normalnymi osobami, człowiek się uczy od nich odpowiedniego zachowania, słownictwa, kultury bycia. To nie jest tak, że osoba niepełnosprawna intelektualnie musi się zaraz jakoś szczególnie zachowywać. Niestety startując w kategorii T20 jesteśmy narażeni na wyśmianie i to na pewno nie jest przyjemne. Trzeba sobie z tym radzić...

Od czego zaczęła się pani kariera sportowa?

Jako 14-latka wzięłam udział w zawodach ulicznych z okazji Dnia Olimpijczyka. Pokonałam tam dystans 2 km i wygrałam ze wszystkimi i z chłopakami i dziewczynami, a zawody były organizowane dla pełnosprawnych zawodników. I od tego zaczęła się moja kariera. Było to możliwe, bo nauczyciel WF, pan Korfela, znalazł sposób, by wykorzystać mój zacięty charakter i upór. Pokazał mi drogę i jestem mu za to bardzo wdzięczna. Wkrótce po tym zwycięstwie pojawiły się następne. Zaczęłam wygrywać w mistrzostwach województwa, a nawet na mistrzostwach Polski juniorek.

Czy to były zawody osób pełnosprawnych?

Tak, rywalizowałam z osobami pełnosprawnymi i do tej pory zdarza mi się pobiec z kadrowiczkami. Zdobywałam medale również w takiej rywalizacji. W tym roku pobiegłam z dziewczynami z kadry narodowej w Krakowie i zajęłam piąte miejsce.

Kiedy przyszły pierwsze sukcesy międzynarodowe?

Bardzo szybko. Już rok później pojechałam na swoje pierwsze mistrzostwa świata. Odbywały się w Portugalii. Wygrałam tam w biegu przełajowym na dystansie 3000m. Tam zostałam dostrzeżona. Po tych zawodach miałam już dostęp do szkoleń, zgrupowań. Jeździłam na coraz więcej zawodów. Często wygrywałam, chociaż nie mogę powiedzieć, że zawsze. Bywałam druga, trzecia.

Zawodniczki na moich dystansach są bardzo mocne. Muszę więc dużo trenować, by utrzymać się na podium. Sukcesy nie przychodzą, tak od niczego. Trzeba na nie ciężko pracować. Na szczęście trener ma do mnie dobre podejście i bardzo dobrze nam się trenuje. Pracujemy razem już 11 lat.

Jak wyglądają pani treningi?

Moje typowe dystanse to 1500 i 800m. W Rio pobiegnę prawdopodobnie na swoim koronnym dystansie 1500m, ale także na 400m, a to już trochę inny trening, bardziej sprinterski. Dla mnie ten krótszy dystans jest cięższym i to przebiegnięcia i do trenowania. Trzy razy w tygodniu trenuję w obecności trenera, który musi na mnie popatrzeć, zmierzyć tętno, zmierzyć czas itd. Pozostałe dni trenuję sama według trenerskiej rozpiski.

W 2000 r. zadebiutowała pani na paraolimpiadzie i tam też zdobyła pani złoty medal…

Tak, startowałam tam na dystansie 800m. Nabiegałam czas 2:08. Był to mój rekord życiowy i rekord świata niepobity do dzisiaj (Barbara Niewiedział uzyskała również czas 2:07, podczas zawodów dla osób z intelektualną niesprawnością federacji INAS-red.)

Zanim pojechała pani na następną paraolimpiadę do Londynu, zdążyła pani urodzić 2 córki. Jak się pani udało to pogodzić z treningami i startami na najwyższym poziomie?

Wiktoria urodziła się w 2003 r., a Martynka w 2007r. Gdy treningi były na miejscu, koło domu, łatwiej było wszystko pogodzić, ale rzeczywiście wyjazdy na obozy wiązały się z większymi problemami. Sport wymaga czasu. Mam jednak to szczęście, że wspiera mnie moja rodzina. Bardzo dziękuję mojej siostrze, mamie, mężowi, za to że rozumieją moją pasję i zawsze mogę na nich liczyć. Moje dziewczynki zawsze były bardzo spokojne.

Myślę, że moja rodzina jest przyzwyczajona do cyklu przygotowań. Wie, że ja czasami muszę wyjechać. Kocham sport i dzięki niemu spełniam swoje marzenia. Coś z tej pasji udzieliło się mojej starszej córce. Wiktoria też biega. Jestem pewna, że będzie kiedyś tak samo dobra, jak jej mama (śmiech). Od razu się pochwalę, że zdobywa złote medale na dystansie 600m.

Na paraolimpiadę w Londynie pojechała pani jako mama, jeszcze małych dziewczynek. Tam też zdobyła pani złoto…

Potrafię być naprawdę uparta. Zawsze realizuję swoje założenia treningowe, cokolwiek się dzieje Nigdy ich nie odpuszczam. W Londynie wystartowałam na dystansie 1500m. Rywalizowałam tam z bardzo mocnymi rywalkami, siostrami z Węgier. W stawce była też Ukrainka i Arleta Meloch, która biega maratony. Miałam najlepszą życiówkę wśród tych zawodniczek, ale przy takiej konkurencji niczego nie można być pewnym. Czułam respekt przed nimi i przez cały czas byłam czujna. Nie biegłam z myślą o czasie, czy rekordzie. Chciałam wygrać i biegłam po medal. Wygrałam ten bieg na ostatnich 200 metrach. Zawsze miałam dobry finisz.

Czy jako rekordzistka świata i paraolimpijka spotyka się pani z uznaniem? Jak wygląda codzienność sportowca z niepełnosprawnością intelektualną? Może pani liczyć na wsparcie mediów, sponsorów, stypendia?

Takimi osobami jak my, nikt się nie interesuje. Czasami, gdy zdobywamy jakieś złote medale, na zawodach pojawia się telewizja, ale częściej jej nie ma. Tak naprawdę nie wiem, czym się różnimy od innych sportowców, chyba po prostu nie jesteśmy medialni i nie gwarantujemy oglądalności.

Finanse to też nie jest taka prosta sprawa. Kryteria są takie, że na zawodach musi być 12 zawodniczek, jeśli ich nie ma, to nie ma też szans na stypendium sportowe i musimy sobie radzić sami.

Co się wtedy dzieje? Czy jakiś związek sportowy finansuje przygotowania?

Na pewno buty do biegania, ubrania sportowe, odżywki kupujemy wtedy we własnym zakresie. Ja mam ogromne szczęście i nie jestem w stanie wyrazić słowami wdzięczności, że znalazłam się w grupie 8 zawodników, których PKO ORLEN wytypował po igrzyskach w Londynie. Dzięki ich stypendium można myśleć o np. obozach treningowych, może nawet gdzieś zagranicą, gdy u nas warunki nie pozwalają na treningi.

ORLEN i program Opolska Nadzieja Olimpijska realizowany przez władze województwa, to moje jedyne źródła utrzymania. Bez nich byłabym bez środków do życia. Niestety buty nie są tanie, a przecież potrzebna jest więcej niż jedna para. Trochę mi żal, gdy widzę dziewczyny, które mają buty do każdego rodzaju treningu, ale mnie na to nie stać, ale radzę sobie z tym, co mam.

Czyli jak rozumiem, producenci butów sportowych nie garną się do współpracy z zawodnikami niepełnosprawnymi?

Niestety nie. Bardzo żałuję. Miło byłoby mieć partnera technicznego i biegać w firmowych ubraniach (śmiech). Najbardziej jednak mi żal, że podczas paraolimpiad nie mamy tych samych strojów, które przygotowywane są dla zawodników kadry pełnosprawnej. Mam nadzieję, że w Rio to się zmieni.

Co pani planuje osiągnąć w Rio?

Medale. Myślę o srebrnym, a może i złotym na 1500m. Na pewno będę walczyła.

Czy myśli pani o tym, żeby wydłużyć dystanse? Zobaczymy panią kiedyś na maratonie?

Jeszcze o tym nie myślę, ale na pewno kiedyś przyjdzie taki czas, ze już nie będzie tej szybkości, tej werwy, która jest we mnie obecnie. Pewnie w przyszłości rozważę półmaraton i maraton, ale to jeszcze nie ten moment.

Rozmawiała Ilona Berezowska

Ilya Markov o dopingu w Rosji, pracy z zawodowymi i amatorskimi biegaczami...

$
0
0

– Najbardziej mi żal zawodników niewinnych, którzy teraz cierpią przez tych, co odpowiadają za tę aferę. Ale chyba nie było innego wyjścia. Czy to uzdrowi sytuację w naszym sporcie? Zobaczymy – mówi o zawieszeniu Rosji w prawach członka Międzynarodowego Stowarzyszenia Federacji Lekkoatletycznych (IAAF) - Ilya Markov, mistrz świata i Europy w chodzie na 20 km oraz srebrny medalista olimpijski z Atlanty.

Kiedy na początku listopada Dick Pound, szef komisji śledczej Międzynarodowej Agencji Antydopingowej opublikował raport, w który stwierdził, że w rosyjskiej lekkoatletyce działa systemowy doping wspierany przez państwo cały świat przeżył szok. Skojarzenia były jednoznaczne. Przecież w ten sposób funkcjonował sport w latach 80-tych w NRD. – Mnie to również zaskoczyło. Wiedziałem, że są u nas zawodnicy, którzy korzystają z niedozwolonego wspomagania, ale nie sądziłem, że skala problemu jest aż tak duża – mówi Markov

Kiedy po raz pierwszy zetknął się Pan z problemem dopingu w Rosji?

W mojej dyscyplinie sportu wszystko zaczęło się w połowie lat 90-tych., kiedy trener Wiktor Czegin założył swoją szkołę w Sarańsku. W tym czasie był to jeden z wielu ośrodków treningowych rozsianych na ternie całej Rosji. W kraju była duża konkurencja, niełatwo było dostać się do kadry, ciągle podtrzymywano tradycje radzieckiej szkoły chodu sportowego. I nagle, niespodziewanie podopieczna Czegina Irina Stankina zdobyła w Göteborgu złoty medal mistrzostw świata. Ona miała wtedy 18 lat. Rok wcześniej startowała jeszcze w juniorach.

Tym wynikiem wszystkich zachwyciła, cała Rosja cieszyła się ze złotego medalu. A ja czułem, że coś jest nie tak. Nie chcę nikogo oskarżać, ale tak błyskawiczny przeskok od rywalizacji w juniorach do wygrywania z najlepszymi na świecie jest nienaturalny. Normalnie zajmuje to 3-4 lata.

Potem pojawiły się kolejne sukcesy zawodników Czegina. Było złoto na Olimpiadzie w Londynie Siergieja Kirdiapkina i aż dwa zwycięstwa na Igrzyskach w Pekinie Walerego Borczina i Olgi Kaniskiny. Dziś wiemy, że za wszystkim stał doping.

Sukcesy Czegina doprowadziły do tego, że choć jego szkoła się rozwijała to inne miejsca upadały. Bez dofinansowania nie miały racji bytu. Sarańsk zdominował wszystko. Przestały istnieć ośrodki w Moskwie, Petersburgu, Czelabińsku, Omsku, Jekaterynburgu. Tradycje naszej szkoły chodu zostały zniszczone.

Jak wtedy wyglądała Pana sytuacja?

Ja zawsze trzymałem się trochę z boku. Wielu się to nie podobało. Nie lubili mnie za to, że sam trenowałem, jeździłem na obozy do Europy. Broniły mnie tylko wyniki. Byłem chyba jedyny, który skutecznie rywalizował z grupą Czegina.

Czy wiedział Pan, że koledzy z kadry biorą środki dopingujące?

Oczywiście. Kiedy się spotykaliśmy mówili o tym otwarcie. Dziś wiele osób zadaje mi pytanie, jak to było możliwe, że będąc „czysty” potrafiłem z nimi wygrywać. Odpowiedź jest prosta. Miałem dużo szczęścia, trochę talentu i przede wszystkim bardzo ciężko pracowałem.

Kilka tygodni temu Rosja została zawieszona w prawach członka Międzynarodowego Stowarzyszenia Federacji Lekkoatletycznych (IAAF). Zawodnicy nie mogą startować, być może nie pojadą na Igrzyska Olimpijskie do Rio de Janeiro. Co Pan o tym myśli?

Najbardziej mi żal zawodników niewinnych, którzy teraz cierpią przez tych, co odpowiadają za tę aferę. Znam kilku rosyjskich maratończyków, którzy szykowali się właśnie, by wypełnić minima olimpijskie startując np. w Huston. Mieli nawet opłacone obozy treningowe. I teraz się okazuje, że nie ma sensu, by ci biegacze gdziekolwiek wyjeżdżali. Ich przyszłość jest wielką niewiadomą. Co prawda Rosja za kilka miesięcy może zostać odwieszona, ale będzie za mało czasu, by przyszykować formę na dwa starty: kwalifikację i start w Rio.

Pan skończył karierę w 2008 r. Niedługo później przejął Pan polską kadrę. Jak to się stało?

Kiedy w 2008 r. wziąłem ślub i zacząłem się zastanawiać, co dalej robić ze swoim życiem dostałem niespodziewanie propozycję pracy od Polskiego Związku Lekkiej Atletyki. I tak na cztery lata zostałem trenerem kadrę. Wydaje mi się, że to była udana współpraca. W tym czasie Grzegorz Sudoł został m.in. srebrnym medalistą mistrzostw Europy w Barcelonie.

Jednak w 2013 r. nie zdecydował się Pan przedłużyć kontraktu...

Choć praca była bardzo ciekawa, to zaczęła stawać się dla mnie za bardzo absorbująca. W tym czasie urodził mi się drugi syn i doszedłem do wniosku, że za mało czasu spędzam z rodziną. Musiałem to zmienić.

Jednak nadal Pan trenował. Pomagał Pan m.in. naszemu najlepszemu maratończykowi Henrykowi Szostowi. Czy to było ciekawe doświadczenie?

Bardzo. Okazało się, że w treningu maratończyków i chodziarzy nie ma wielkiej różnicy. Przy różnej technice w obu dyscyplinach sportu niezmiernie ważny jest choćby trening funkcjonalny. Kolosalną rolę odgrywa też metodyka w bezpośrednim przygotowaniu startowym. Z Henrykiem Szostem współpracowałem pół roku, wyjechałem na dwa obozy.

Jak doszło do tej współpracy?

Poprosił mnie o to jego trener, a mój dobry znajomy Leonid Szwecow, który w tym czasie miał inne zobowiązanie. I tak Szwecow ustalał plan treningowy, a moim podstawowym obowiązkiem było dopilnowanie, by został on zrealizowany.

W końcu rzucił Pan profesjonalny sport i zajął się amatorami. Został Pan prezesem i trenerem Stowarzyszenia „Niepołomice Biegają". Skąd ten pomysł?

Daje mi to ogromną satysfakcję. Wreszcie mogę trenować biegaczy amatorów, dla których sport nie jest pracą, a pasją. Którzy przychodzą na trening nie tylko by poprawiać wyniki, ale i dla zdrowia czy zabawy.

Ale nie ogranicza się Pan tylko do treningu. Ostatnio coraz częściej Ilya Markov pojawia się na górskich trasach biegowych. I to z sukcesami.

Rywalizacja w górach bardzo mi się spodobała. Jest dużo ciekawsza od biegów płaskich. Nie ma takiej monotonni, cały czas coś się zmienia, raz jest góra, potem dół, pracują różne grupy mięśni. Z początku byłem ciekaw jak zareaguje mój organizm. Szybko się okazało się, że lata pracy na treningach teraz zaprocentowały. Wydolność została. Trzeba było tylko wzmocnić mięśnie. Za sobą mam już kilka startów. Największym sukces było dla mnie siódme miejsce open (i drugie w kategorii masters) w tegorocznym Salomon Ultra Trail Zugspitz.

Teraz myślę o przyszłorocznym Biegu Rzeźnia. Z Kamilem Grudniem chcemy powalczyć o czołowe lokaty!

Powodzenia zatem!

Rozmawiał Maciej Gelberg


Janusz Bukowski: „Warto się dzielić tym, co mamy. Z odrobiny robią się wielkie rzeczy... ”

$
0
0

Z biegaczem-społecznikiem, organizatorem akcji „Wybiegaj Sprawność”, która podczas tegorocznego PZU Festiwalu Biegowego w Krynicy-Zdroju została uhonorowana przez biegaczy tytułem Biegowego Wydarzenia Roku o pomaganiu potrzebującym. Nie tylko w święta. I o tym, że trudno przychodzi nam mówić "dziękuję".

Z Januszem rozmawialiśmy tuż po Białołęckim Biegu Wolności, w którym nasz bohater wystartował.

Okres świąteczno-noworoczny to zawsze czas na chwilę podsumowań. Jaki był dla Ciebie ten mijający rok?

Janusz Bukowski: Nieoczekiwanie o czymś małym co robię, stało się bardzo głośno. Zostałem doceniony przez internautów, a Wybiegaj Sprawność otrzymało tytuł Imprezy Roku w Warszawie. Zwyciężyłem też w plebiscycie Festiwalu Biegowego na Biegowe Wydarzenie Roku. To wszystko spadło na mnie jak grom z nieba. Czasem to do mnie nie do chodzi. Może dlatego, że nie mam czasu o tym wszystkim rozmyślać, tylko ciągle działam. Nie tak dawno z rolnikami rozdawaliśmy jabłka bezdomnym. Teraz skrzyknąłem cukierników - 100 kg ciast to prezent z jakim idziemy w Wigilię rano do kościoła Kapucynów w Warszawie. Chcemy go ofiarować osobom, które nie mają gdzie spędzić świąt.

Czy te wyróżniania pomagają Ci w działalności?

Na pewno sukcesy mojego Stowarzyszenia (Dać Siebie Innym – red.) pomogły pozyskać kolejnych darczyńców. Widzę też, że więcej ludzi też chce pomagać. Imprezy charytatywne pojawiają się jak grzyby po dobrym deszczu. Pięć lat temu chyba byłem jednym z nielicznych, którzy pokazywał, że mogą pomagać biegając.

(tu Januszowi „piątkę” przybija jeden z biegaczy i mówi: - „Wybiegaj Sprawność” to najlepszy bieg w Polsce!)

Skoro sięgnąłeś do początków. Pamiętam gdy na biegach stawałeś w pierwszej linii promując swoje stowarzyszenie. Od jakiegoś czasu stajesz w tłumie. Skąd ta zmiana?

Może nie mam już tak mocnego startu jak kiedyś - w styczniu zacznę swój 28. rok przygody z bieganiem (śmiech). A tak poważnie, to faktycznie od dwóch lat nie staję w pierwszej linii. Oczywiście nie zajmowałem połowy trasy, żeby nie przeszkadzać nikomu, tylko byłem bardziej z boku. Jednak było to krytykowane, ludzie myśleli że to ja chcę się promować. Tymczasem nie mogłem jednak zrobić lepszego marketingu dla działalności swojego stowarzyszenia. Z drugiej strony wiele osób mówi, że brakuje mnie w pierwszej linii. Wciąż słyszę pytania czemu się schowałem. Ja po prostu uznałem, że moja rola w promowaniu Stowarzyszenia została spełniona.

Czy utrzymujesz kontakt z osobami, którym pomogłeś podczas akcji „Wybiegaj Sprawność”? Choćby przy okazji świąt?

To nie jest tak, że się teraz chwalę, ale dostaję setki smsów. Czasem jestem przerażony ile otrzymałem wiadomości, bo wszystkim muszę odpisać. Nawet ta krótka wiadomość świadczy o tym, że ktoś pamięta. Czasem dzwonią osoby, których nie znam, ale one kojarzą moją działalność. To są bardzo miłe chwile i ciepłe rozmowy. To jest dodatkowy bodziec, żeby pomagać. Z drugiej strony jeszcze wiele osób obdarowanych nie zdążyło odezwać się do mnie. Nie gniewam się. To mi uświadamia, jak trudno jest powiedzieć „dziękuję”.

Okres świąteczno-noworoczny to wysyp inicjatyw charytatywnych. Czy faktycznie jesteśmy w tych dniach bardziej skorzy do pomocy? Dlaczego nie pomagamy systematycznie w ciagu roku?

Lubimy się mobilizować przy jakiś ważnych momentach. Gdy ma zalać pół kraju, to wszyscy rzucamy się na ratunek, zbieramy pieniądze lub jedziemy tam pomagać. Nie myślimy jednak o systematycznej pracy w ciągu roku, żeby np. uregulować rzeki, przygotować wały itd. Taka pomoc przy okazji świąt Bożego Narodzenia powinna być podsumowaniem naszego całego roku. Czasami pomagamy, bo inni tak robią ulegając klimatowi świąt i tak wypada. Nie trzeba robić nie wiadomo czego. Wystarczy odrobina.

Na przykład?

Może warto, kupując duże ilości jedzenia zrobić jakąś małą paczkę i zanieść ją do jadłodajni dla bezdomnych. Po prostu warto dać siebie innym. Jest wiele osób, które potrzebują pomocy. Moim największym marzeniem jest, by ludzie zostali nietypowymi Mikołajami i oddawali krew, zostawali dawcami szpiku. To będzie szczególny prezent. Najbardziej brakuje krwi 0 RH-. Sytuacja jest dramatyczna i wielu pacjentów czeka na krew tej grupy. Biegacze i sportowcy mogą ją oddać, bo są zdrowi. Zastanówmy się czy nie warto zostać takim nietypowym św. Mikołajem?

Skąd akurat taki pomysł?

Niedawno zadzwoniła do mnie pewna pani, której mama jest ciężko chora. Z powodu braku krwi jej operacja jest przekładana. Skrzyknąłem więc krwiodawców i oddaliśmy kilka litrów krwi. Trudno mi nawet o tym mówić, bez wzruszenia jaki to był ważny prezent dla tych kobiet. To wszystko też mi uświadamia jakie życie jest krótkie i kruche. My ze sobą nic nie zabierzemy do grobu, dlatego warto się dzielić tym co mamy. Z odrobiny robią się wielkie rzeczy...

Dziękuje bardzo za rozmowę

Dziękuje. Przy okazji życzę wszystkim żebyśmy te święta spędzili spokojnie i w rodzinnej atmosferze. Żebyśmy znaleźli czas na refleksję. Może to dążenie do celu nie zawsze jest najważniejsze, może warto podzielić się czymś z innymi. Pamiętajmy też o ruchu. Wychodźmy na spacery, maszerujmy. Ja będę oczywiście biegał...

Rozmawiał Robert Zakrzewski


Piotr Parfianowicz: „BnO wymaga myślenia”

$
0
0

Zawodnik UNTS Warszawa w ubiegłym roku wywalczył tytuł wicemistrza świata juniorów. W tym zadebiutował na MŚ seniorów, gdzie w sprincie zajął miejsce w pierwszej „dwudziestce”. Jak popularny „Papuś” ocenia swój sezon i jak widzi kondycję biegów na orientację w Polsce? Zapytaliśmy

W tym roku zmieniłeś kategorię wiekową i startujesz już jako senior. Czy widzisz dużą różnicę w poziomie rywalizacji między zawodami seniorskimi a juniorskimi?

Piotr Parfianowicz: Różnica jest ogromna. W Polsce wśród juniorów nie miałem dużej konkurencji, dosyć łatwo wygrywałem zawody. Nawet jeśli mi poszło słabo, to stawałem na podium. Wśród seniorów konkurencja jest dużo większa. To jest dla mnie bardzo dobre, bo aż chce się trenować!

A co do poziomu międzynarodowego - różnica jest wręcz kosmiczna! W zeszłym roku przy bardzo dobrym biegu zostałem wicemistrzem świata juniorów. Teraz przy nawet lepszym starcie byłem dopiero dziewiętnasty. Owszem, od maja zmagam się z kontuzją kolana i może gdyby nie to, wynik byłby jeszcze lepszy!

No właśnie - twoje 19. miejsce, a także 16. lokata Iwony Wicha, które zajęliście w sprincie to najlepsze wyniki Polaków od lat na MŚ w BnO...

Patrząc z perspektywy czasu wydaje mi się, że rzeczywoście są to bardzo dobre miejsca. Ja ze swojego startu jestem bardzo zadowolony, choć - jak wspomniałem - nie mogę normalnie biegać. Robię dużo zastępczego treningu. Mimo problemów z nogą na MŚ wystartowałem w trzech konkurencjach (sztafeta, sprint, dystans średni – red.). Bieg sprinterski uważam, że był dobry, ale ze startem na dystansie średnim już tak kolorowo nie było. Ale w lesie, na urozmaiconych odcinkach trudniej mi się biegło niż po płaskim terenie. Czułem to w moim kolanie.

Kiedy uda się wyleczyć kolano?

Trudno powiedzieć. Byłem u rehabilitantów, odwiedzam lekarzy. Muszę odpuścić bieganie na jakiś czas. Z jednej strony mogę trenować na „pół gwizdka”, ale wszystkiemu będzie towarzyszył ból. To nie ma więc sensu. Po sezonie i tak muszę zrobić roztrenowanie. To jest dobry moment na odpoczynek i trening zastępczy. Z drugiej strony niektórych biegów nie mogę sobie odmówić. Jak np. Żoliborskiego Biegu Mikołajkowego (3. miejsce z czasem 32:20 - red) czy cyklu Warszawa Nocą. Wkrótce zacznie się też Grand Prix w Falenicy. Będę bronił tam tytułu zwycięzcy z ubiegłego roku.

O treningu biegaczy mówi się sporo. Jak i Ciebie wygląda szlifowanie formy, umiejętności czytania mapy?

Większość moich treningów to treningi biegowe. Z mapą trenuje głownie w weekendy. Jest wiele możliwości, żeby podnosić swoje zdolności do właściwego i szybkiego czytania mapy. Czasem mogę korzystać z jakiejś mapy, która była już na zawodach, czasem z mapy usuwa się drogi i ścieżki. Innym razem na mapie jest tylko start i punkty kontrolne, a reszta jest biała; to jest tzw. „szwajcarka”. Trenujemy wtedy bieg na kierunek i ocenę odległości. Czasami natomiast jak biegamy w górach to na mapie są same warstwice.

Jak oceniasz popularność biegów na orientację w Polsce?

Wydaje mi się, że ten sport stoi w miejscu. W Polsce nie przybywa ludzi, którzy chcą biegać na orientację. Oczywiście są imprezy cykliczne organizowane w miastach, które robią ważną pracę i frekwencja na nich rośnie, ale patrząc na ogólne duże zainteresowanie bieganiem, nie jest to duży wzrost. Cały czas są to osoby z tego samego kręgu. Szkoda.

Jak myślisz skąd się to bierze?

Szczerze mówiąc to nie wiem. Może ze strachu przed czymś nowym. Tylko, że ja się bałem biegać w lesie jak byłem mały. Bałem się, że się zgubię. Uczestnicząc w takich cyklach jakie organizowane są wieczorami w rożnych miastach, nawet jak się zgubimy szukając punktów, to i tak wiemy gdzie jesteśmy.

A może chodzi o to, że ten sport wymaga jednak więcej myślenia niż zwykłe bieganie? Tu trzeba cały czas pracować, szukać drogi do kolejnego punktu. Tu nie biegnie się po oznaczonej trasie.

Jonas Leandersson – tegoroczny mistrz świata w sprincie w BnO jest nominowany do trójki najlepszych sportowców w Szwecji. Jego rywalem jest znany piłkarz Zlatan Ibrahimović. Wyobrażasz podobną sytuację w Polsce?

U nas coś podobnego jest raczej niemożliwe. Co prawda kiedyś plebiscyt na Najpopularniejszego Sportowca Warszawy zwyciężyła Ania Kamińska, która była mistrzynią świata w rowerowej jeździe na orientację (w 2010 roku – red) i internauci dostrzegli jej sukces. Oczywiście trudno to porównać z plebiscytem krajowym.

Na przykładzie Leanderssona widać, że są kraje gdzie bieg na orientację jest popularny tak jak każdy inny sport. Nie mniej popularny niż piłka nożna. W Szwajcarii Simone Niggli-Luder (14 tytułów mistrzyni świata - red) trzy razy zostawała sportowcem roku (w 2003, 2005 i 2007 – red ). Tam konkurencje też zawszę miała silną, bo zwyciężała m.in. z narciarzami i tenisistami.

Czego życzyć Ci w Nowym Roku?

Zdrowia, bo to jest najważniejsze. Tego życzę również wszystkim czytelnikom Festiwalu Biegów!

Rozmawiał Robert Zakrzewski



Kto może zostać Ambasadorem Under Armour? Pytamy

$
0
0

Rozmawialiśmy z Tomaszem Kawą z firmy MMSport.com.pl - z dystrybutora Under Armour w Polsce.

Mam 60 lat - czy już na starcie naboru przegrywam z młodszymi koleżankami i kolegami?

Tomasz Kawa: Nie! Ważna jest dla nas również to że swoją pasją dzielisz się z innymi. Udzielasz się w klubach biegowych, trenujesz w większych grupach, lub jesteś mentorem dla innych biegaczy.

Mieszkam w bardzo małej miejscowości, bez szerszego zaplecza biegowego np. w postaci imprez. Czy to wpływa negatywnie na moją kandydaturę?

Jeśli nawet lokalnie jesteś osobą aktywną wpływającą na świadomość innych biegaczy, udzielasz się w mediach społecznościowych, to również napisz do nas!

W swoim biegowym portfolio nie mam jeszcze maratonu. Czy mogę zostać Ambasadorem Under Armour?

Oczywiście! Bieganie zaczyna się od kilku kroków. Posiadamy trzy kategorie biegowe: RUN FAST, RUN STRONG, RUN LONG.

Startuje głównie w swoim regionie. Czy to wada? Czy wasz „idealny” kandydat musi być biegowym obieżyświatem?

Na pewno nie wpłynie to na naszą decyzje. Przy wyborze kandydatów będziemy brali pod uwagę szereg kryteriów.

Nie prowadzę bloga, nie mam profilu na facebooku. Czy to źle w kontekście naboru?

Nie, jednym z naszych ambasadorów jest Andrzej Lachowski, który nie prowadzi bloga ani fanpagu na facebooku, a idealnie sprawdza się w roli naszego ambasadora! (na zdjęciu Tomasz Kawa i Andrzej Lachowski)

Uprawiam mniej popularną odmianę biegów (np. biegi na orientację). Czy mogę być Ambasadorem Under Armour?

Jeśli jesteś dobry w tym co robisz i zarażasz innych tą pasją, to czemu nie?

Biegam głównie na bieżni. Mogę być Ambasadorem Under Armour?

Przekonamy Cię że bieganie w terenie jest ciekawsze (śmiech)

Czy ew. posiadane przeze mnie uprawnienia trenera lekkiej atletyki / dietetyka / fizjoterapeuty mają jakieś znaczenie w kontekście naboru?

Jest to na pewno dodatkowym atutem!

Do kiedy trwa nabór i kiedy poznamy jego wyniki?

Nabór trwał będzie kilka tygodni. Pod koniec lutego powinniśmy poznać nazwiska osób, z którymi zdecydujemy się współpracować.

Czy powinienem do swojego CV dołączyć biegowe zdjecia?

Najlepiej kilka!

Jakie korzyści - prócz sprzętu - będę miał z bycia Amabasdorem Under Armour?

Udział w ciekawym projekcie, szansę na rozwinięcie swojej pasji wspólnie z naszą marką, jak również promocje własnej osoby.

Jakie obowiązki ma Ambasador Under Armour?

Szeroko pojęte aktywne angażowanie się w promocje marki Under Armour.

Rozmawiał GR


Od redakcji:

Macie własne pytania dotyczące naboru? Napiszcie w komentarzach. Przekażemy je do p. Tomasza, a odpowiedzi uzupełnią naszą rozmowę.

Wiśniewska-Ulfik marzy o Pucharze Świata, Łobodziński o... Igrzyskach Olimpijskich!

$
0
0

Dla niego ubiegłoroczny sezon okazał się najlepszy w karierze. Zdobył mistrzostwo świata, Puchar Świata, zwyciężył w prestiżowym cyklu Vertical World Circuit i na Wieży Eiffle'a. Przez cały rok był niemal nie do pokonania. Ona, choć przez długi czas narzekała na kontuzję i starała się dzielić uprawianie towerunningu z bieganiem po górach, też z powodzeniem walczyła o najwyższe laury z międzynarodową elitą. 12 marca zarówno Piotr Łobodziński jak i Dominika Wiśniewska-Ulfik  (oboje 4 Flex Team) spróbują sięgnąć po tytuł mistrzów Europu w biegu po schodach. Zawody odbędą się w Warszawie, w budynku Rondo 1.

Z gwiazdami polskiego i światowego towerrunningu o nadchodzących zawodach w Warszawie, a także sezonie w biegach po schodach - i nie tylko - rozmawiał Maciej Gelberg. 

Piotrze, 2015 r. był do Ciebie rewelacyjny. Na dwadzieścia startów, w których uczestniczyłeś wygrałeś siedemnaście razy, dwukrotnie byłeś drugi i raz trzeci. Zawiesiłeś sobie bardzo wysoko poprzeczkę. Czy w nowym sezonie jesteś w stanie powtórzyć ten wyczyn?

Piotr Łobodziński: Mam nadzieję, że to będzie równie udany, albo nawet ciut lepszy sezon, np. pod względem ilości zwycięstw do ogólnej liczby startów. Z drugiej strony w tym roku nie ma MŚ, więc biorąc pod uwagę osiągnięcia, nie da się wszystkiego powtórzyć. Szkoda, że w programie Igrzysk Olimpijskich w Rio de Janeiro nie będzie biegu po schodach…

Rzeczywiście, mielibyśmy wtedy niemal pewny złoty medal. Skoro, więc odbywają się w tym roku mistrzostwa świata, to czy Bieg na Szczyt Rondo 1 mający rangę Towerruning European Championships będzie dla Ciebie imprezą numer jeden?

Piotr: Trudno określić Mistrzostwa Europy, jako imprezę docelową. Przecież odbędzie się ona już za nieco ponad półtora miesiąca. I co potem? Mam spocząć na laurach? Podchodzę więc do tych zawodów jak do jednego z wielu czekających na mnie startów. A wśród celów na ten rok równie ważne jest dla mnie m.in. złamanie 30 minut na dziesięć kilometrów. Mam nadzieję, że uda mi się to zrobić w kwietniu, może w maju.

Dominiko, z tego, co wiem to Ty lubisz startować w Biegu na Szczyt Rondo 1. W zeszłym roku w Warszawie wygrałaś zawody i ustanowiłaś rekord trasy. Uważasz się więc za faworytkę mistrzostw Europy?

Dominik Wiśniewska-Ulfik: Rzeczywiście odpowiadają mi tu warunki. Wieżowiec Rondo 1 - liczący 37 pięter - nie należy do najwyższych, w których startowałam. Dzięki temu jestem w stanie przygotować się w miarę dobrze do tych zawodów, bo na co dzień podczas treningu mam do dyspozycji jedynie 10-piętrową klatkę. Będę jechać do Warszawy z dużymi nadziejami. Na pewno chciałabym zdobyć medal, a najbardziej ten z najcenniejszego kruszca. Obiecuję, że będę ciężko trenować, by tak się stało.

A co z Twoimi planami związanymi z wyjazdem do Nowego Jorku i ściganiem się na szczyt Empire State Building?

Dominika: Niestety musiałam z tego zrezygnować. Trochę ze względu na moją formę, trochę ze względu na pracę. Ważne były też kwestie finansowe. Może za rok się uda.

Piotr: Ja też myślałem o Nowym Jorku, ale na razie nie jestem na to gotowy. Wiązałoby się to z przeorganizowaniem całego systemu moich startów. Dlaczego? Dotychczas kończyłem sezon w połowie grudnia, potem miałem roztrenowanie i dopiero na początku roku rozpoczynałem przygotowania do kolejnych zawodów. Moja forma przychodziła pod koniec marca lub na początku kwietnia. A przecież bieg na Empire State Building startuje już za kilka tygodni (3 luty - red.). Jeśli chciałbym pojechać do Nowego Jorku to tylko po to by wygrać. Może w 2017 r. uda mi się skończyć sezon wcześniej. w listopadzie, grudniu i styczniu ostro potrenuję, a potem wystartuję w Stanach Zjednoczonych w mojej najwyższej dyspozycji.

Jak będzie wyglądać tegoroczny kalendarz Waszych startów?

Piotr: Może wydawać się to trochę nudne, ale w większości będzie on podobny do ubiegłorocznego. Wystartuję więc zarówno w Tajpej, Singapurze, czy Hong Kongu. Mam nadzieję, że towerrunning będzie się stale rozwijał i pojawią się nowe propozycje. Pod koniec ubiegłego roku słyszałem m.in. pogłoski, że może w Dubaju zorganizują jakiś zawody,. Ogólnie wyjadę na 15-20 imprez.

Dominika: W moim przypadku tych zawodów będzie chyba jednak trochę mniej niż u Piotra, ale ogólnie chciałabym w tym roku częściej pojawiać się na zawodach w towerrunningu. Ta dyscyplina bardzo mnie wciągnęła i już się cieszę, choćby na start w Paryżu, w biegu na szczyt wieży Eiffla. Postaram się też powalczyć o puchar świata. Ale oczywiście biegi górskie to nadal moja główna dyscyplina.

Kto Waszym zdaniem będzie w Warszawie i podczas całego sezonu najsilniejszym rywalem. Kogo najbardziej się obawiacie?

Piotr: Na tych schodach wcale nie jest tak łatwo się przebić. Dlatego moim zdaniem czołówka będzie bardzo podobna do tej z ubiegłego roku. Najmocniejsi powinni być Niemiec Christian Riedl i Słowak Tomas Celko. Pewnie dołączy do nich wracający po kontuzji Bartek Świątkowski. Chciałbym przypomnieć, że Bartek podobnie jak ja dwukrotnie wygrywał Bieg na Szczyt Rondo 1.

Dominika: Jeśli chodzi o kobiety to często pojawiają się nowe twarze. W tym roku też tak może być. Co do znanych zawodniczek to jeszcze nie wiele mogę powiedzieć. Nie ruszyły jeszcze zapisy, nie znam listy startowej.

Dominko, a jak Twoja forma? Pod koniec sezonu narzekałaś na zdrowie...

Dominika: Dopiero powoli wracam do pełnej dyspozycji. Na szczęście z moim zdrowiem już jest wszystko w porządku. Wyleczyłam kontuzję i teraz mogę ostro trenować. Mam dwa miesiące do mistrzostw Europy i wierzę, że wysoka forma wróci i będzie dobrze.

Towerrunning to nie jest jedyna dyscyplina sportu, którą trenujecie. Szczególnie Ty Dominiko nadal jesteś przede wszystkim utożsamiana z biegami górskimi. Czy uda się to wszystko pogodzić?

Dominika: Trochę się tego obawiam. Wcześniej wydawało mi się, że trening w obu dyscyplinach jest dosyć podobny. Okazało się jednak, że jest sporo różnic. Wynika to choćby z tego, że podczas biegu po schodach jest znacznie krótszy wysiłek. Ale zobaczymy jak to wypali. Nie chciałabym rezygnować z którejś konkurencji. Tym bardziej, że planuję w tym roku wystartować w mistrzostwach świata i Europy w biegach górskich oraz bronić tytułów mistrzyni Polski.

Piotrze wspominałeś, że dla Ciebie jednym z priorytetów na ten rok jest złamanie 30 minut w biegu na 10 km…

Piotr: W zeszłym roku podczas Biegu Stonogi zabrakło mi jedynie 36 sekund, by to osiągnąć. Później nie miałem okazji, by ten wynik poprawić i wystartować się w zawodach gdzie byłaby: lepsza obsada, czy lepsza pogoda,. To bardzo ważne, podobnie jak optymalne samopoczucie. Mam nadzieję, że w tym roku się uda mi się zrealizować mój cel.

Podchodzić do tego bardzo ambicjonalnie…

Piotr: Osobom z zewnątrz maje sukcesy w towerrunningu niewiele mówią. Nie pokazują, jaki poziom reprezentuję. Chcę, więc udowodnić, że potrafię pobiec poniżej 30 min na „dychę”. Że nie tylko wygrywam zawody po schody, ale też radzę sobie na płaskim. To będzie takie odzwierciedlenie mojego poziomu sportowego.

Oprócz towerrunningu i biegów płaskich w ubiegłym sezonie można Cię było oglądać w zawodach na orientację, biegach górskich, przełajowych, duathlonie, triathlonie zimowym... Jak Ty na to wszystko znajdujesz czas?

Piotr: W tym roku te dwie ostanie dyscypliny sobie odpuszczę. Ale poza tym poza tym wszystkiego spróbuję. 20 marca wystartuje w Mistrzostwach Polski w przełajach w Żaganiu.

A bieg na 3000m z przeszkodami?

Piotr: Zrezygnowałem z tego. Myślałem, że w zeszłym roku pójdzie mi lepiej. Że złamię te 9 minut. Wtedy pewnie bym się tym się jakoś bardzie zainteresował. Może nawet postarał zrobić minimum olimpijskie - 8.30. Ale pobiegłem słabiej od oczekiwań. Sporo mi jednak zabrakło do wartościowego wyniku.

Czyli już nie zostaniesz olimpijczykiem?

Piotr: Dlaczego? Trzeba mieć marzenia. Ale dotyczą one raczej dłuższych dystansów, np. maratonu? Kto wie, może wystartuję w Tokio w 2020 r.

Mówisz poważnie? Masz jakieś doświadczenia na długich dystansach?

Piotr: Jak znudzą mi się schody trzeba będzie poszukać czegoś nowego. Zawsze byłem typem wytrzymałościowym, nie szybkościowym. Startowałem w rajdach przygodowych, np. w 2010 r. biegłem 40 godzin non stop w Adventure Trophy w Arłamowie. Mam też za sobą 100 km w Harpaganie.

A maraton?

Piotr: Przebiegłem go jeszcze w czasach zanim z zawodowo zacząłem trenować. W 2006 czy 2007 r. uzyskałem czas 2 godz. 59 min. z sekundami. Trzy lata później w półmaratonie miałem godzinę i siedemnaście minut. Ale to były amatorskie czasy.

Dla Ciebie Dominiko z pewnością wyzwaniem jest codzienne łączenie pracy w szpitalu z treningami. Jak sobie z tym radzisz?

Dominika: Nie jest to łatwo. Nocne dyżury trochę mi kolidują z bieganiem. Niestety są tego konsekwencje. Mój organizm gorzej się regeneruję, kiedy niedosypiam. Potem trudniej jest mi zrobić mocny trening. Oczywiście przed dużymi zawodami planuję, by nie mieć wielu nocnych dyżurów, ale niestety czasami nie mam dużej możliwości wyboru.

Przełożeni są elastyczni?

Dominika: Generalnie starają się. Ale nie zawsze jest to możliwe.

Nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć Wam, żebyście w jak najlepszych warunkach mogli przygotować się do zbliżającego się sezonu. Wtedy złote medale na mistrzostwa Europy w Warszawie będą niemal pewne!

Piotr, Dominika: Dzięki!

Rozmawiał Maciej Gelberg  

fot. Archiwum prywatne Piotr Łobodzińskiego i Dominiki Wiśniewskiej -Ulfik, SportEvolition

Michał Rynkowski: "Start Rosji w Rio? Mam wątpliwości"

$
0
0

Obecnie większość rosyjskich sportowców jest poza jakąkolwiek kontrolą. Nie działa ani Rosyjska Agencja Antydopingowa (RUSADA), ani moskiewskie laboratorium. Jak w takim razie ci zawodnicy mają wystartować na Igrzyskach Olimpijskich? Kto da gwarancję, że nie zażywali oni zakazanych substancji, że są po prostu uczciwi? - pyta Michał Rynkowski, dyrektor biura Komisji do Zwalczania Dopingu w Sporcie w rozmowie z naszym portalem.

Rozmowa Macieja Gelberga

Ubiegły rok był katastrofalny dla lekkoatletyki. Opublikowany przez dziennikarzy ARD dokument, potwierdzony później przez dwa raporty Światowej Agencji Antydopingowej pokazał kompletny upadek rosyjskiego sportu. Państwowy doping, szantaże, łapówki – tak wyglądał od podszewki pomysł na sukces w państwie Władimira Putina. Czy Pana to zaskoczyło?

Michał Rynkowski: To był rzeczywiście wizerunkowo bardzo ciężki rok dla lekkoatletyki. Obawiam się jednak, że wkrótce pojawią się kolejne problemy. Zgodnie z przysłowiem „Im dalej w las, tym więcej drzew”, widzimy już, co się dzieje w Kenii czy innych krajach. Problem doping dotyka zresztą nie tylko lekkoatletyki.

Przyzna Pan jednak, że to, co się działo w Rosji było czymś wyjątkowym. W przeszłości w podobny sposób funkcjonował tylko sport w NRD w latach 80-tych XX w…

Rosja to przykład kraju nastawionego na sukces, który należy osiągnąć ze wszelką cenę, niezależnie od kosztów. Tam ludzi namawia się do zażywania dopingu. Sportowiec, który w jakimś momencie spróbuje się z tego wyłamać jest narażony na bardzo przykre konsekwencje. Nieprzypadkowo małżeństwo Julia i Witalij Stiepanowowie, którzy przed ponad rokiem ujawnili aferą dopingową w rosyjskiej lekkoatletyce musi się teraz ukrywać w Kanadzie. Dla swoich rodaków stali się zdrajcami. Warto też pamiętać, że już wcześniej mieliśmy do czynienia z wpadkami rosyjskich sportowców. Czasami chodziło o EPO, innym razem o manipulacje w paszportach biologicznych.

Dlaczego jedni wpadali, a inni nie?

Zapewne chodziło o pieniądze. Nie wszystkich było na to stać. Tylko najlepsi, którzy należeli do czołówki światowej, a przez to sporo zarobili mogli się wykupić. Średniacy byli bez szans.

Zapewne znał Pan działaczy Rosyjskiej Agencji Antydopingowej. Co to są za ludzie? Czy podczas różnego rodzaju spotkań odnosił Pan wrażenie, że są zdolni do manipulacji wynikami badań?

Oczywiście, że spotykaliśmy się, choćby w ramach Stowarzyszenia Narodowych Agencji Antydopingowych. Rozmawiałem nawet w październiku ubiegłego roku – czyli już po tym jak afera wybuchła – z szefem moskiewskiego laboratorium Grigorijem Radczenko (później oskarżonym o zniszczenie 1417 próbek krwi i moczu – red.). Kiedy go pytałem o sytuację w Rosji, on odpowiedział, że nie ma żadnej afery, wszystko działa cudowanie i nie wiadomo czemu ludzie się czepiają.

Jak to było jednak możliwe, że w XXI wieku, przez lata, w blisko 150 mln kraju funkcjonować system państwowego dopingu, a ludzie na zachodzie nic o tym nie wiedzieli?

Z jednej strony w Rosji była zmowa milczenia, z drugiej, afery dopingowe były tuszowane przez władze Międzynarodowej Federacji Lekkoatletycznej z Laminem Diackiem na czele.

Myśli Pan, że to możliwe, że obecny szef IAAF Sebastian Coe nic o tym nie wiedział?

Z pewnością dochodziły do niego jakieś informacje. Pamiętajmy jednak, że Diackowi zależało na utrzymaniu wszystkiego w tajemnicy. Nieprzypadkowo oskarżeni o udział w aferze są również zatrudnieni w IAAF jego dwaj synowie. To był taki specyficzny krąg zaufania.


Po opublikowaniu przez byłego szefa Światowej Agencji Antydopingowej (WADA) Dicka Pounda raportu dotyczącego sytuacji w Rosji, federacja lekkoatletyczna tego kraju została zawieszona. Zawodnicy nie mogą startować na imprezach międzynarodowych, pod znakiem zapytania stoi start całej ekipy na Igrzyskach Olimpijskich. Czy Pan zdaniem Moskwa jest w stanie na tyle szybko uporać się z aferą byśmy mogli zobaczyć lekkoatletów rosyjskich w Rio de Janeiro?

Mam spore wątpliwości. Warto pamiętać, że teraz większość rosyjskich sportowców jest poza jakąkolwiek kontrolą. Nie działa przecież ani Rosyjską Agencję Antydopingowa, ani moskiewskie laboratorium. A przecież jeszcze nie tak dawno temu przeprowadzano tam w ciągu roku ok 13-15 tys. badań. Nawet biorąc pod uwagę to, że jakaś część z nich była manipulowana to jednak ogólnie zawodnicy byli sprawdzani.

Jakie pociąga to za sobą konsekwencje?

Pojawia się pytanie, skoro nie ma kontroli, jak w takim razie ci zawodnicy mają wystartować na Igrzyskach Olimpijskich? Kto da gwarancję, że nie zażywali oni od kilku miesięcy zakazanych substancji, że są po prostu uczciwi.

Takie pytanie dotyczy jednak nie tylko Rosji. W bardzo wielu krajach nie działa praktycznie żaden system antydopingowy.

To prawda. Azerbejdżan, Gruzja, niemal cała Afryka są poza rzetelną kontrolą.

A jak wygląda sytuacja w Brazylii? Czy możemy być spokojni, że podczas Igrzysk Olimpijskich sportowcy będą skrupulatnie sprawdzani?

Jestem o to spokojny. Choć system antydopingowy z prawdziwego zdarzenia w Brazylii dopiero okrzepł – funkcjonuje raptem dwa lata – to trzeba pamiętać, że podczas Olimpiady kontrole będą koordynowane przez WADA.

Czy podobnie było w Soczi? Czy jest Pan pewien, że Rosjanie nie manipulowali badaniami?

Na poziomie laboratorium wydaje mi się to mało prawdopodobne. Szybciej mogę to sobie wyobrazić w przypadku kontrolerów.

Wracając do zbliżających się Igrzysk, czy według Pana będą one czyste? Czy nie grozi nam skandal na miarę Ben Johnsona z Seulu?

Mam nadzieję, że nie. Warto pamiętać, że teraz trudniej jest stosować doping niż choćby w latach 90-tych XX wieku. Dysponujemy coraz bardziej precyzyjnymi narzędziami. Również prawnymi. Świetnym pomysłem jest to, że możemy teraz próbki przechowywać nawet przez dziesięć lat. Dzięki temu, kiedy pojawią się nowe możliwości technologiczne będziemy mogli sprawdzić czy dany sportowiec nie oszukiwał w przeszłości i w razie czego go ukarać. Oczywiście nie wierzę, że jesteśmy w stanie ostatecznie wygrać z dopingiem. To cały czas będzie takie gonienie za króliczkiem. Zawsze znajdą się wśród sportowców oszuści.

Wspomniał Pan o gonitwie. Działalność komisji i laboratoriów antydopingowych to rzeczywiście jest taka pogoń za firmami farmaceutycznymi, które wymyślają coraz bardziej wyrafinowane, trudne do wykrycia substancje. Ben Johnson wpadł za stosowanie stanozolol, później królowało EPO. W jaki sposób teraz próbują oszukiwać dopingowicze?

Z jednej strony jest to trudny do wykrycia doping genetyczny, z drugiej następca EPO, czyli AICAR. Sportowcy próbują też innej metody. Biorą np. doping w mikrodawkach, dzięki czemu jest on nie do wykrycia po 10, 20 godzinach. Oczywiście jesteśmy w stanie również temu przeciwdziałać. Ale to jest kosztowne.

Rok temu weszły w życie zaostrzone przepisy dotyczące kar za stosowanie dopingu. Teraz za przyjmowanie zakazanych substancji grozi czteroletnia dyskwalifikacja. Niektórzy sportowcy mówią jednak, że oszuści powinni być dożywotnio wykluczeni z rywalizacji. Co Pan o tym myśli?

Moim zdaniem obecne przepisy są wystarczające. Tak naprawdę czteroletnia dyskwalifikacja oznacza dla zawodnika śmierć sportową. Przecież przez ten czas nie tylko nie może on rywalizować, ale również traci stypendium. Dyskwalifikacja oznacza też, że zawodnik jest całkowicie wykluczony ze sportu i nie może np. pracować jako trener lub działacz.

Rozmawiał Maciej Gelberg

O tym jak to w praktyce walka z dopingiem wygląda to w Polsce, o projektowanych zmianach w funkcjonowaniu Komisji do Zwalczania Dopingu w Sporcie, nowym budżecie, jakości i ilości krajowych kontroli, a także egzotycznej misji w Azerbejdżanie opowie Michał Rynkowski w drugiej części naszego wywiadu. Zapraszamy w poniedziałek.

red.


Mateusz Krawiecki i Runmageddon: „Niechcący stanąłem na podium”

$
0
0

Mateusz Krawiecki, trener personalny, biegacz maratończyk i ultra maratończyk. Uczestnik Runmageddonu, cyklu ekstremalnych biegów przez przeszkody. Z wicemistrzem Zimowego Runmageddonu Rekrut w Warszawie rozmawiał Grzegorz Dulnik. 

Mateusz, ostatnie 3 edycje Runmageddonu pokazały, że jesteś czarnym koniem tych zawodów. Dotychczasowy dominator – Grzegorz Szczechla, zaczyna mocno czuć Twój oddech na plecach. W Poznaniu byłeś trzeci, teraz w Warszawie drugi, kolejny bieg to będzie już zwycięstwo?

Mateusz Krawiecki: Przyznam szczerze, że przerwanie dominacji Grzegorza stało się moim priortyetem. Zwłaszcza teraz po zimowym Runmageddonie w Warszawie, kiedy przez większą część biegu widziałem jego plecy. Nigdy nie będzie interesowało mnie drugie miejsce i zawsze będę walczył o zwycięstwo. Teraz mam punkt odniesienia, bo wydawało mi się że to, co do tej pory Grzegorz robił na trasie Runmageddonu to apogeum jego sportowej formy, a wychodzi na to, że jest jeszcze lepszy. To dobrze! Lepszy Szczechla to lepszy Krawiecki.

Nie zapominajmy jednak również o innych. Boguś Homa, kolega z drużyny Grzesia Szczechli również prezentuje wysoką formę. Do tego dochodzi Michał Jagieło, który bardzo mocny jest na tych najdłuższych dystansach. Jednym słowem konkurencja jest silna, ale zawsze powtarzam, że jeśli chcesz być najlepszy to musisz rywalizować z najlepszymi i mam do tego okazję na Runmageddonie.

Osiągasz świetne wyniki w tym ekstremalnym biegu, pomimo że nie masz zbyt dużego doświadczenia, to dopiero Twój trzeci start w Runmageddonie. W czym tkwi tajemnica takich dobrych wyników?

Dobre pytanie. Sam często się zastanawiam. Może dlatego, że lubię adrenalinę i rywalizację. Wiem że to jest niebezpieczne, ale dla mnie im ciężej, tym lepiej. Nigdy nie odpuszczam i ciągle testuję swój charakter.

Większe doświadczenie masz w biegach ulicznych, co Cię skłoniło, aby spróbować biegania przeszkodowego?

To prawda. Od dłuższego czasu przyglądałem się rywalizacji na Runmageddonie. W końcu pomyślałem, czemu nie? Warto spróbować! Podczas swojego pierwszego startu na Runmageddonie w Sopocie nie myślałem o dobrym wyniku. Pojechałem przeżyć kolejna przygodę a niechcący stanąłem na podium. Bardzo miłe uczucie i dało to początek myśli, że może to jest to, czego w życiu chcę?

Masz na swoim koncie ukończony półmaraton, maraton oraz bieg ultra na dystansie 115 km. Jako trener personalny prowadzisz także treningi funkcjonalne. Co Twoim zdaniem ma największe przełożenie na dobre wyniki w Runmageddonie, bardzo szybkie bieganie czy sprawność, siła i wytrzymałość fizyczna?

Zdecydowanie połączenie treningu siłowego i biegowego. Jestem tego samego zdania co Grzesiek, że zwykły biegacz nie powalczy o czołówkę Runmageddonu. Od listopada, kiedy zaczynałem pracę w DD Forma jako trener, włączyłem w swoje przygotowania również trening funkcjonalny i siłowy. Już widzę wielki postęp a to dopiero początek. Teraz mam wiedzę jak trenować lepiej i rozsądniej, urozmaicać treningi i to daje naprawdę dużą różnicę. Widziałem to po pokonywaniu przeszkód. Zdecydowanie lepiej mi to wychodziło na ostatniej edycji w Warszawie, niż podczas pierwszych moich startów w Sopocie czy Poznaniu. Nie zaniedbuję także treningu biegowego. Mam trenera, który ustala mi plan treningowy.

Podczas ostatniego Runmageddonu panowała bardzo niska temperatura. Dla niektórych zawodników wejście do wody, gdy jest -12 stopni Celsjusza to wyzwanie ponad siły. Ty uprawiasz także morsowanie, czyli kąpiel w wodzie w niskich temperaturach. Przydało się takie doświadczenie podczas ostatniego Runmageddonu?

Zdecydowanie pomogło! Morsowanie uprawiam ze względu na przyspieszoną regenerację mięśni po ciężkich treningach. Do tego na pewno wpływa to na psychikę. Człowiek musi wyjść z własnej strefy komfortu. Podobna sytuacja ma miejsce na trasie Runmageddonu i to niekoniecznie tylko w mroźne dni. Samo bieganie nas męczy, a jeżeli do tego mamy na sobie dwie opony czy worek piasku, to już ogóle jest bardzo niekomfortowo i tylko silny charakter nie odpuści. Morsowanie pomaga właśnie przesunąć granice mojej wytrzymałości, tej fizycznej jak i psychicznej.

Przeszkody wodne na trasie Runmageddonu oczywiście były, ale zupełnie ich nie odczułem. Polecam taką aktywność dla wszystkich sportowych wariatów. Pamiętajcie, strach ma zawsze wielkie oczy!


Masz na swoim koncie start w Ultramaratonie Bieszczadzkim o dystansie 115 km. Z kolei w maju, w Beskidach odbędzie się Runmageddon Ultra gdzie na 50 kilometrowej trasie znajdzie się ponad 150 przeszkód i wiem, że się tam wybierasz. Jakie masz plany związane z tym biegiem?

Bieg Rzeźnika Ultra to kolejna moja wielka przygoda. Bez doświadczenia i przygotowania pojechałem na ultramaraton właściwie nikomu nic o tym mówiąc. Jedyny debiutant na najcięższym biegu ultra w Polsce. Dystans mnie wtedy pokonał, ale jeszcze tam wrócę i odwdzięczę się z nawiązką! Co do Runmageddonu Ultra, to jest to mój kolejny cel. Chcę to wygrać i z taka myślą pojadę w maju w Beskidy. Wiem, że teoretycznie będę mógł wygrać i Ultra i Hardcora. Dlaczego by nie?! Jest ryzyko jest zabawa. Już jestem zapisany i od początku stycznia myślami jestem już w Beskidach! Start ten jest zresztą związany z moim kolejnym marzeniem, czyli udziałem w Mistrzostwach Europy w biegach przeszkodowych, które odbędą się w Holandii. Zajęcie czołowego miejsca na Runmageddonie pozwala zdobyć kwalifikację na mistrzostwa i chcę tą szansę wykorzystać. Chociaż to daleka perspektywa, to już śni mi się po nocach i coraz częściej o niej myślę...

Grzegorz Szczechla dotychczas wygrywał praktycznie wszystkie biegi Runmageddonu i zaczęto się zastanawiać czy kiedykolwiek ktoś z nim wygra. Ty jesteś już blisko tego wyzwania i chyba tylko kwestią czasu pozostaje, kiedy tego dokonasz. Czujesz presję?

Tak, czuję. Myślę, że Grzesiek również tak ma. Na tym przecież polega rywalizacja. To bardzo złożony proces. Czym byłoby dobiegnięcie do mety na pierwszym miejscu bez odpowiedniej konkurencji?! Jak wspomniałem wcześniej, od listopada na poważnie zabrałem się za trenowanie i wkładam w to wiele serca wolnego czasu oraz wysiłku. Mam nadzieję że szybko przyjdą tego efekty. Jestem zaszczycony tym, że taki rywal jak Grzegorz widzi we mnie konkurencję i postaram się sprawić niespodziankę następnym razem.

Mateusz, możesz zdradzić w jaki sposób przygotowujesz się do Runmageddonu?

Do Runmageddonu przygotowuję się bardzo solidnie. 5 treningów biegowych i 3 razy siłowe w tygodniu. Do tego morsowanie i naprawdę zdrowe odżywianie. Bardzo tego pilnuję. Wysypiam się i wkładam całe serce w przygotowania. Mam również swój talizman. Zawsze noszę ze sobą na treningi i zawody mój pierwszy nieśmiertelnik zdobyty na swoim pierwszym Runmageddonie. Może to on dodaje mi tych sił? Tak, chyba to jest to. Dlatego noście swoje nieśmiertelniki! (śmiech)

Jaka przeszkoda jest Twoja ulubiona?

Żywa przeszkoda zawsze na koniec biegu przed linią mety! Uwielbiam starcia z graczami footballu amerykańskiego! Ogólnie na trasie Runmageddonu ludzie mają w sobie wzajemne oparcie i jeden człowiek pomaga drugiemu człowiekowi. Przed metą inny człowiek jest jednak twoim przeciwnikiem i musisz z nim walczyć wręcz, przepychać się. Podoba mi się również pokonywanie ścian, jednak żywej przeszkody nie przebije nic. Chyba, że organizatorzy jak zwykle pozytywnie mnie zaskoczą czymś nowym. Ekipa Runmageddonu wykonuje wspaniałą pracę i wielkie brawa dla Prezesa Jarka i spółki, za niesamowitą atmosferę podczas biegu i za to, ile serca w to wkładają!

Rozmawiał Grzegorz Dulnik

Festiwal Biegów jest patronem medialnym cyklu Runmageddon


Michał Rynkowski: „W Polsce dopingują się nawet juniorzy”

$
0
0

– Najlepsze laboratoria antydopingowe w Europie mają Brytyjczycy i Niemcy. Ale my też nie musimy się niczego wstydzić. To jest absolutnie poziom światowy. Potwierdzeniem pozycji Polski jest zresztą to, że Światowa Agencja Antydopingowa (WADA) zleciła nam ostatnio stworzenie niemal od podstaw systemu antydopingowego w Azerbejdżanie – mówi Michał Rynkowski, dyrektor biura Komisji do Zwalczania Dopingu w Sporcie, w drugiej części rozmowy z naszym portalem.

Ujawniona przez dziennikarzy ARD, a potem potwierdzona przez WADA afera dopingowa w Rosji wstrząsnęła światem sportu. A jak to wygląda w Polsce? Czy przez ostatni rok zaobserwował Pan zwiększone zainteresowanie organizatorów zawodów w przeprowadzaniu badań?

Michał Rynkowski: Niestety nie dostrzegłem takich tendencji. To, co wydarzyło w Rosji nie wpłynęło w żaden sposób na naszą pracę. Dotyczy to zarówno działalności kontrolnych jak i edukacyjnych. W 2015 r. realizowaliśmy, więc wszystko zgodnie z harmonogramem, a testy przeprowadzane podczas wydarzeń komercyjnych były czymś marginalnym. Widocznie nadal ok tysiąca złotych za sprawdzenie jednej próbki to cena za wysoka dla większości organizatorów. Możliwe, że zmiana nastawienia nadejdzie w 2016 roku.

Skandal, o którym mówimy wiązał się w dużej mierze z tuszowanie przypadków dopingu w Rosji. Czy spotkał się Pan z podobnymi sytuacjami w Polsce? Innymi słowy, czy był pan narażony na jakieś naciski?

Na szczęście nic takiego się nie wydarzyło. Nikt nigdy nie próbował wpływać na pracę komisji. Oczywiście dzwonili do nas różni ludzie z sugestiami, że należy zbadać jednego, czy drugiego zawodnika, bo jego forma budziła wątpliwości. Braliśmy te informacje pod uwagę podejmując samodzielnie decyzję o przeprowadzeniu kontroli.

Zbliżają się Igrzyska Olimpijskie w Rio de Janeiro. To czas zwiększonej pracy dla Komisji do Zwalczania Dopingu w Sporcie. Czy wszyscy polscy olimpijczycy zostaną skrupulatnie przebadani?

Niektórzy trzy, cztery, a nawet pięciokrotnie w ciągu pół roku. I to nie tylko na wniosek naszej Komisji. Podobne badania zlecają związki sportowe i Światowa Agencja Antydopingowa.

Ilu polskich sportowców objętych jest programem paszportu biologicznego? Wydaje się, że to najlepsza obecnie metoda, by na bieżąco kontrolować zawodników.

To prawda. Paszport biologiczny, w szczególności jego część dotycząca profilu hematologicznego zawodnika, pozwala na bieżąco prowadzić kontrolę np. związaną z dopingiem krwi. Sportowiec może być sprawdzany wszędzie i o każdej porze dnia i nocy. Dodatkowo dzięki systemowi ADAMS mamy pełną – stale aktualizowaną przez objętą programem osobę- informację o jej miejscu pobytu. Tego typu paszportem muszą posługiwać się najlepsi zawodnicy konkurencji wytrzymałościowych, m.in.: kolarze, łyżwiarze szybcy, biatloniści, czy biegacze długodystansowi. Łącznie w Polsce takich osób jest około dziewięćdziesięciu.

Z programem ADAMS mieliśmy przez jakiś czas problem. O co chodziło?

Chodziło o kwestie prawne. Serwer obsługujący program znajduje się w kanadyjskiej prowincji Quebec. Do zeszłego roku w tym regionie nie obowiązywały - spełniające standardy europejskie - przepisy dotyczące ochrony danych osobowych. Na szczęście ostatnio ten stan uległ zmianie.

W Polsce dopiero od 30 lat mamy prawo zabraniające stosowania środków dopingowych. Jeszcze później rozpoczęto rzeczywistą walkę z niedozwolonym wspomaganiem. W 1988 r. powołano Komisję Antydopingową, zmienioną później na Komisję do Zwalczania Dopingu w Sporcie. Jest ona finansowana przez Ministerstwo Sportu, a jej budżet to 2 mln zł. Jak to się sprawdza w praktyce?

Budżet Komisji powinien wzrosnąć do 3 mln zł. Dzięki temu moglibyśmy sprawdzać ok 4000-4500 próbek w ciągu roku i zatrudnić dziesięć osób na pełny etap. Konieczna jest też taka zmiana prawa, która umożliwiłaby nam prowadzenie działalności gospodarczej. Dzisiaj nawet nie możemy pozyskiwać funduszy z Unii Europejskiej.

To w jaki sposób organizatorzy komercyjnych zawodów zlecają Wam przeprowadzenie kontroli?

Umowy podpisywane są bezpośrednia z kontrolerami. Sama Komisja nie zarabia na tym ani złotówki.

Jeśli uda się wprowadzić zmiany i będziecie mieć do dyspozycji większy budżet, na co będziecie chcieli położyć większy nacisk w swojej działalności: na badania elity, a może politykę edukacyjną?

Chcemy przeprowadzać więcej badań w sporcie młodzieżowym. Na razie nie wygląda to najlepiej.

Chce Pan powiedzieć, że dopingują się już nie tylko seniorzy?

Jak najbardziej. Nielegalne wspomaganie odbywa się już na poziomie juniorów młodszych. Mieliśmy ostatnio przypadek zawodnika ze Szkoły Mistrzostwa Sportowego w Toruniu, u którego w organizmie wykryto testosteron.

Czy ktoś mu podał doping?

Nie, to była jego samodzielna decyzja. Ogólnie, najczęściej młodzi ludzie wpadają, bo podejmują niepotrzebne ryzyko. Kupują przez internet podejrzane odżywki, czy suplementy diety, które przyspieszają spalanie tłuszczu. Ci młodzi nawet nie zastanawiają się, że te medykamenty zawierają zakazane substancje. Każdego roku mamy kilkanaście takich przypadków.

Komisja do Zwalczania Dopingu w Sporcie jest nierozerwalnie związana z akredytowanym przez WADA warszawskim Laboratorium Antydopingowe. Jak Pan je ocenia na tle Europy?

To absolutnie czołówka światowa. Najlepsze laboratoria antydopingowe w Europie mają Brytyjczycy i Niemcy. Ale my też nie musimy się niczego wstydzić. Pracują u nas świetni fachowcy przy najnowocześniejszym sprzęcie.

A jak działalność polskiej Komisji ocenia Światowa Agencja Antydopingowa?

Bardzo wysoko. Dowodem na to jest zlecenie nam przez WADA stworzenie niemal od podstaw systemu antydopingowego w Azerbejdżanie. To kraj, który ma wielkie ambicje sportowe. W zeszłym roku władze tego kraju zorganizowały Igrzyska Europejskie, a teraz myślą o kolejnych wydarzeniach. Tymczasem walka z dopingiem tam praktycznie nie istnieje. Jedynie dwie osoby pracujące w ministerstwie polityki społecznej mają w tej sprawie cokolwiek do powiedzenia.

Życzymy, więc kolejnych sukcesów, szybko wprowadzonego nowego prawa i jak najmniej wpadek dopingowych polskich sportowców.

Rozmawiał Maciej Gelberg


Najszybsze bliźniaczki w Polsce: „Zawsze się motywujemy i dopingujemy”

$
0
0

Miały pchać kulę, a zostały biegaczkami. I to jakimi! Od kilku lat są chyba najszybszymi bliźniaczkami w Polsce. W ostatni weekend podczas 11. Bieg Wedla jedna zwyciężyła na krótszym, a druga na dłuższym dystansie. Zabiegane siostry Joanna i Edyta Rybackie (ActionTwins) opowiedziały nam o swoich początkach sportowych w klubie MKS Hermes Gryfino, wielkim powrocie na biegowe trasy oraz o blogu, który prowadzą od grudnia ubiegłego roku.     

Z lekkoatletyką jesteście związane od ponad 15 lat. Jak to się wszystko zaczęło? 

Joanna: To, że zaczęłyśmy uprawiać lekkoatletykę to zupełny przypadek. Odkąd pamiętamy zawsze byłyśmy aktywne. Na początku był tenis ziemny, potem piłka ręczna oraz koszykówka. Chciałyśmy jednak spróbować czegoś innego. Szczęśliwie padło na biegi. Nasze początki nie były jednak łatwe. Budową nie przypominałyśmy bowiem biegaczek. Nasz trener nam sugerował konkurencje techniczne w tym pchnięcie kulą (śmiech). My jednak chciałyśmy biegać. Pokazałyśmy, więc charakter i zawziętość. To nas zaprowadziło do startów na bieżni, biegów przełajowych, a później biegów ulicznych. 

Jaki był więc wasz ulubiony dystans?

Edyta: Startowałam w biegach średnich i długich (rekord na 5000 m to 18:04.95 – 2009 r. - red). Lubiłam też przełaje. Zawsze dobrze czułam się na podbiegach i górkach. Nie lubiłam natomiast tempowych treningów, które zawsze kosztowały mnie dużo wysiłku. Natomiast podczas biegów przełajowych czułam się jak ryba w wodzie. Później przyszedł czas na biegi uliczne, półmaraton (1,23,15 – Szczecin 2011) i maraton ( 3:00:39 – Poznań 2011). 

Joanna: Moją konkurencją były biegi z przeszkodami. W imprezach ogólnopolskich startowałam na 1500m (5:06:52, 2004), 2000m (6:53;29, 2005) i 3000 m (10:44;29, 2008) Można powiedzieć, że z sukcesami, bo z reguły byłam sklasyfikowana w pierwszej „szóstce” w kraju.

Starałyście sobie pomagać w początkach kariery sportowej czy jednak konkurowałyście? 

Joanna: Nazwałabym to siostrzaną rywalizacją. To się przekładało na sport jak i na życie prywatne. Zawsze jednak się motywowałyśmy i dopingowałyśmy. Tak jest do dziś. 

Trenerzy na początku mieli problemy z rozróżnieniem was? Nie próbowałyście wykorzystywać różnych sztuczek i np. Edyta wystartowała kiedyś za Joannę, lub na odwrót?

Edyta: Na pierwszy rzut oka jesteśmy jak dwie krople wody, jednak starałyśmy się tego za bardzo nie wykorzystywać. Natomiast okazjonalnie, w sytuacjach „podbramkowych” zdarzały się nam małe podmianki, jednak były to pojedyncze sytuacje (śmiech). Mam przewagę nad Joanną – jestem starsza o całe 5 minut. 

Czy w przeszłości miałyście jakiś sportowych idoli lub idolki? Zamiast plakatów ulubionych zespołów np. w pokojach wisiało zdjęcie Pauli Radcliffe?

Edyta:Śledziłyśmy najważniejsze imprezy, ale wzorowałyśmy się na krajowej czołówce. Wiedziałyśmy ile Ci zawodnicy wylewają potu na treningach. Zawsze tych lekkoatletów darzyłyśmy największym szacunkiem. 
 
Joanna: Cenimy wszystkich sportowców, bo wiemy ile czasu i wysiłku poświęcają w to co robią. Zawsze obracałyśmy się w kręgu biegaczy:  Marcin Lewandowski czy Renata Pliś, to nasi towarzysze z obozów kadrowych z którymi swego czasu trenowałyśmy.  

Kiedy zakończyła się wasza profesjonalna przygoda z lekką atletyką? 

Joanna: W momencie pójścia na studia zmieniły się priorytety. Przeniosłam się z Gryfina do Wrocławia. Tam zaczęłam edukację na AWF na wydziale Fizjoterapii. Dziś to jest moja profesja. Biegi jednak zawsze nam towarzyszyły. Nigdy całkowicie nie odcięłyśmy od biegania, zmniejszyła się tylko ich intensywność i częstotliwość. Teraz planujemy wielki powrót. 

Edyta: Ja na studiach byłam bardziej aktywna od siostry, starałam się łączyć naukę z trenowaniem i bieganiem. Przez okres studiów (Zachodniopomorski Uniwersytet Ekonomiczny w Szczecinie -red ) reprezentowałam swoją uczelnię na Akademickich Mistrzostwach Polski w biegach przełajowych oraz na bieżni (z całkiem dobrymi rezultatami). Później przyszły biegi uliczne i przygotowania do półmaratonu i maratonu. Z powodu kontuzji nerwu kulszowego przez 2-3 lata nie miałam możliwości poważniejszego trenowania i ścigania. Biegałam już tylko dla samej siebie i utrzymania kondycji i dobrego samopoczucia. Staram się powoli wrócic do dawnej formy, póki co zdrowie dopisuje i mam nadzieję, że to dobra wróżba na przyszłość. Aktualnie staramy się naszą pasją i  doświadczeniami dzielić z innymi poprzez naszego bloga i fanpaga. 

Skąd pomysł na założenie bloga? 

Joanna: Ponieważ jestem fizjoterapeutką i obie mamy doświadczenie jeśli chodzi o trening uznałyśmy, że dobrym pomysłem będzie stworzenie bloga typowo merytorycznego. Chcemy prezentować rzetelną wiedzę popartą badaniami naukowymi. Wpisy będą obracały się głównie wokół tematyki dotyczącej szeroko pojętej fizjoterapii, profilaktyki urazów, fizjo- i neurofizjologii . Jest też miejsce na turystykę biegową. To moja druga miłość po bieganiu. Podróże kształcą jak mówi przysłowie.  A jeśli można pobiegać w ciekawym miejscu, a przy okazji odnieść większe lub mniejsze sukcesy, to coś wspaniałego. ( 3. miejsce Joanny podczas biegu na 10 km w ramach International Lanzarote Marathon, Lanzarote w grudniu 2015 roku - red).  
 
Edyta: Cały czas łączymy oczywiście naszą pracę zawodową z bieganiem i prowadzeniem bloga. Staramy się realizować na tych dwóch a właściwie trzech polach. Czasami jak człowiek ma mniej czasu, to łatwiej przychodzi motywacja. Dla chcącego nic trudnego. Robimy przecież coś co kochamy, co sprawia nam radość i przyjemność. Staramy się być w dobrej formie i ścigać się na zawodach (mimo, że konkurencja spora). Może wkrótce uda nam się zrobić trochę zamieszania na biegowych imprezach (śmiech). 

W blogach poświęconych bieganiu i aktywności jest spora konkurencja. Czym chcecie się wyróżnić.

Joanna: Faktycznie w blogach można przebierać i wybierać… myślę, że każdy znajdzie coś dla siebie. Każda forma aktywizacji społeczeństwa jest dobra. My stawiamy na merytoryczne i rzetelne podejście do tematu. Chcemy zwrócić uwagę na mniejsze lub większe błędy popełniane w treningu, które kończą się często urazami. No i oczywiście wyróżnia nas to, że jesteśmy bliźniaczkami i mamy podobne zainteresowania (śmiech).    

Co do turystyki biegowej jak porównacie krajowe imprezy z tymi zagranicznymi?

Joanna: Miałam okazję startować w kilku międzynarodowych imprezach i najbardziej zauważalną różnicą jest atmosfera na trasie. W Polsce raczej ludziom przeszkadzają biegi uliczne. Zamknięcie ulicy czy dróg wewnętrznych na kilka godzin okazuje się dużym problemem. Wpływa to na mniejszą liczbę kibiców na trasie biegu i na doping. Organizacja   biegów zagranicznych stoi też na trochę wyższym poziomie pod względem ceny pakietów i tego co się w nich znajduje. Jednak naszym biegom nie można wiele zarzucić, z roku na rok poziom imprez jest coraz wyższy.   

Jakie są wasze najbliższe plany startowe?

Edyta: Ja skupiam się na razie na krótszych dystansach, czyli 5-10-15 km tu w Warszawie i okolicach (najbliższe starty: City Trail i Maniacka 10 w Poznaniu). Być może wystartuję też w tym roku w jakimś półmaratonie jeśli zdrowie dopisze. Z maratonem nie chcę póki co ryzykować, wymagałoby to ode mnie sporej pracy treningowej i podporządkowania wszystkiego pod ten bieg. W momencie wznowienia intensywnych treningów oraz startów musze się przekonać, czy nie ma już śladu po dawnej kontuzji.   

Joanna: Ja w najbliższym czasie planuję zamknąć cykl City Trail w Warszawie. Pod koniec marca planuje start w Maniackiej  Dziesiątce w Poznaniu. To będzie dla mnie przetarcie dla mnie przed kwietniowym półmaratonem w Berlinie. Natomiast głównym planem na ten rok jest start w maratonie- mój debiut. Nie podjęłam jeszcze ostatecznej decyzji jeśli chodzi o lokalizację maratonu. 

Dziękuję bardzo za rozmowę.

ActionTwins: Dziękujemy. Zapraszamy na nasz fanpage oraz na bloga! Ta sama pasja, ten sam stan umysł, jeden cel…a nas dwie!

Rozmawiał: Robert Zakrzewski

„Chcą pobiec jak wróbelek, a ciągną się w tempie 80-latka”. Anna Czerwińska o bieganiu w górach

$
0
0

Biegi skyrunningowe stają się coraz trudniejsze. Nie tylko rośnie suma przewyższeń, jaką pokonują ultramaratończycy, ale też trasy biegów leżą coraz wyżej. W tegorocznym kalendarzu Skyrunningu pojawił się Yading Skyrun, 30-kilometrowy bieg z metą na wysokości 4000m. Coroczny Everest Marathon rozpoczyna się na wysokości ponad 5000m.

Ale nie trzeba biegać na tak ekstremalnych wysokościach, by odczuć na sobie skutki wysiłku w górach. O to, jak sobie z tym poradzić, jak się przygotować i jak rozpoznać, że czas zakończyć bieg, zapytaliśmy Annę Czerwińską, zdobywczynię sześciu ośmiotysięczników i Korony Ziemi, która właśnie planuje kolejną wyprawę na K2.

Ma pani ogromne doświadczenie w wysokich górach. Wiem, że chociaż nie działo się to w ramach żadnej oficjalnej imprezy biegowej, czasami pokonywała pani dla przyjemności dystans maratonu w takich warunkach. Na co musi się przygotować biegacz, który wybiera się w wysokie partie gór?

Anna Czerwińska: Każdy, kto wybiera się w wysokie góry, a zwłaszcza biegacz, który będzie tam przecież podejmował wysiłek, musi być świadomy zmian, jakie zachodzą w organizmie. Im wyżej idziemy, tym mniej tlenu mamy do dyspozycji, ciśnienie parcjalne tlenu jest coraz mniejsze. Organizm zaczyna odczuwać brak tego życiodajnego gazu. Ma to bardzo różne oblicza. Przede wszystkim, tkanki ulegają zakwaszeniu. To się nazywa hipoksją. Tkanki w takich warunkach mają tendencje do puchnięcia i do zatrzymywania wody.

Czy to dotyczy każdego?

Intensywność objawów jest kwestią indywidualną. Nie mówię o sytuacjach skrajnych, takich jak obrzęk mózgu, ale o takich codziennych objawach wysokości, jak ból głowy, zawroty głowy, mdłości. Biegaczom na pewno doskwierają tzw. „ciężkie nogi”. Chciałoby się pobiec rześko, jak ten wróbelek, a tu się po prostu nie da. Ciągniemy się w tempie 80-latka. A to wynika właśnie z braku tlenu, wody w tkankach i upośledzonym krążeniu. Choćby nie wiem, jak dobre były kogoś normy wydolnościowe, oddechowe, to w jakimś stopniu zawsze to odczuje.

Jak się na to przygotować?

Jeśli ktoś przymierza się do maratonu na wysokości 4000m lub zamierza wbiec na jakiś 6-tysięcznik, to musi mieć świadomość, że to nie będzie tak łatwo, jak na dole. Przygotowanie do takie biegu polega na aklimatyzacji.

Jak ta aklimatyzacja powinna przebiegać?

Trzeba przyjechać wcześniej. Wejść np. na 3000m, przenocować, zejść na dół. Drugi raz przenocować na 3000m. Organizm musi dostać czas, żeby się przygotował do ograniczonych zasobów tlenu, czyli wyprodukował więcej czerwonych krwinek. Ten proces jednak nie zachodzi tak błyskawicznie, jak niektóre niedozwolone formy dopingu typu transfuzja. Wymaga czasu. Przed ważnymi zawodami dobrze jest potrenować tam, gdzie ta wysokość jest większa, od naszej codziennej np. w Meksyku, który leży na wysokości ponad 2000m. To wystarcza, żeby organizm rozpoczął produkcję krwinek.

Ile powinna trwać aklimatyzacja przed biegiem?

Zależy do czego się przygotowujemy, co chcemy osiągnąć. Gdy w grę wchodzi wyprawa typu ośmiotysięcznik bez tlenu, to co najmniej miesiąc trzeba poświęcić na wędrówki między obozami i bazą. Uznajemy, że w końcu po spędzeniu nocy na 7400m i zejściu do bazy, jesteśmy gotowi na 8000m. Przy biegu na wysokość 3500m nie jest to aż tak czasochłonne. Wystarczy wycieczka lub przebieżka na wysokości 2000m. Musimy też poznać swój organizm w górach, bo każdy reaguje inaczej.

Czy każdy może pokonywać takie wysokości?

Uważam, że tak. Oczywiście nie wtedy, gdy ma jakieś dolegliwości typu niewydolność oddechową. Na pewno palacz, który przez 20 lat wypala 40 papierosów dziennie, może mieć problem. Jeżeli jednak nie ma poważnych chorób oddechowych, wad krążeniowych, jakiegoś nadciśnienia, to jest to dostępne dla każdego.

Na Kilimandżaro prowadziła pani grupę osób po przeszczepach. Czy występowały u nich problemy zdrowotne?

Pojawiały się, ale zupełnie nie miały związku z naszą wspinaczką. Były wynikiem ich stanu zdrowia po przeszczepie. Pojawiały się jakieś tam dermatologiczne dolegliwości. To była grupa o specyficznych problemach zdrowotnych i braliśmy to pod uwagę przed wyprawą.

Biegacz, zwłaszcza na długim dystansie jest w stanie wiele znieść. Taki wysokogórski ultramaraton zawsze wiąże się bólem i dolegliwościami. Po czym poznać, że dzieje coś złego i nasze dolegliwości wykraczają poza normę?

Na pewno powodem do niepokoju jest ostry ból głowy, taki migrenowy. Druga rzecz to wymioty. One się oczywiście zdarzają w czasie biegu, ale ja mówię o sytuacji, gdy stają się uporczywe. One się czasami łączą z niechęcią do jedzenia. Naturalnie nikt, kto po raz pierwszy znalazł się powyżej 3000m, nie odczuwa jakiejś ogromnej żarłoczności, ale objawem groźnym jest jadłowstręt. Alarmujące powinno być także jakieś ponad normę odczuwane zmęczenie. Nie takie, które jest zadyszką biegową, tylko raczej takie, przy którym po każdym kroku musimy odpoczywać. To jest indywidualne odczucie. Każdy wie, kiedy to zmęczenie jest typowe, a kiedy dzieje się z nim coś innego niż zazwyczaj.

Skąd wiadomo, że objawy, które nas męczą, to już choroba wysokościowa?

Oczywiście prawdziwa choroba wysokościowa jest nie do przeoczenia. Pokasływanie aż pojawienia się pienistej śliny z krwią, obrzęk mózgu, przy którym zupełnie tracimy orientację i pamięć. Zaczynamy mieć kłopot z odpowiedzią na pytanie, co ja tu robię i skąd się tu wziąłem. To już są przypadki ekstremalne i skrajne. Na ogół zdarzają się na bardzo dużych wysokościach. Chociaż przyznaję, że raz się z tym spotkałam na wysokości 3500m. Co dziwniejsze, sprawa dotyczyła młodego, wysportowanego, silnego mężczyzny. Zresztą tacy, najłatwiej padają ofiarą choroby wysokościowej. Duże, wytrenowane mięśnie mają duże zapotrzebowanie na tlen. Ultramaratończycy, himalaiści itp. zazwyczaj nie są duzi. To szczupli ludzie o nierozbudowanej muskulaturze, chociaż o silnych mięśniach.

Rozmawiała Ilona Berezowska



Michael Reichetzeder: To mogą być biało-czerwone mistrzostwa!

$
0
0

12 marca (sobota), w warszawskim biurowcu Rondo 1 odbędzie się szósta edycja Biegu Na Szczyt Rondo 1. W ramach imprezy zostaną rozegrane Towerrunning European Championships, czyli mistrzostwa Europy w bieganiu po schodach. O tytuł mistrzów Starego Kontynentu walczyć będzie 75 zawodników z 15 krajów, a razem z nimi na 37. piętro budynku wbiegnie ponad 500 amatorów i 150 strażaków.

O swoich oczekiwaniach i o wyjątkowym sporcie, jakim jest towerrunning, opowiada Michael Reichetzeder, dyrektor sportowy Towerrunning World Association i człowiek, który w pewnym sensie zapoczątkował rozwój dzisiejszego towerrunningu.

Mistrzostwa Europy za pasem. Jakie są Twoje przewidywania przed tymi zawodami?

Michael Reichetzeder: To najważniejsza impreza towerrunningowa w tym sezonie. Liczę na duże emocje i fantastyczną rywalizację na najwyższym poziomie. Nazwiska zawodników na liście startowej powinny nam to zapewnić.

Faworyci gospodarzy – Piotr Łobodziński i Dominika Wiśniewska-Ulfik – mierzą w złoto. Kto może pokrzyżować ich plany? Rywale wydają się mocni.

Głównym faworytem jest bez wątpienia Łobodziński, zdecydowany lider rankingu i aktualny mistrz świata. Broni też tytułu mistrza Europy. Jak zwykle, po piętach powinni deptać mu Tomas Celko, Christian Riedl, Matjaz Miklosa czy Tomas Macecek. Jeśli będą mieli dobry dzień, są w stanie powalczyć z Piotrkiem. Wśród kobiet, rywalizacja powinna rozegrać się pomiędzy Dominiką Wiśniewską-Ulfik a Czeszką, Lenką Svabikobą. Groźne będą też Zuzana Krchova i Jana Zatlukalova.

Czy ktoś z “tylnego siedzenia” może sprawić niespodziankę?

Czarnym koniem może okazać się Polak, Bartosz Świątkowski. On opuścił cały zeszły sezon z powodu kontuzji, ale obecnie jest chyba na dobrej drodze do powrotu do wysokiej dyspozycji. Tak naprawdę nikt nie wie, jak mocny jest w tej chwili. Co ważne, on zna już smak zwycięstwa nad Łobodzińskim w Rondo 1. Wśród kobiet, niepewny jest start aktualnej mistrzyni świata i Europy, Andrei Mayr z Austrii, która przygotowuje się obecnie do startu w maratonie na Igrzyskach Olimpijskich w Rio de Janeiro. Jeśli przyjedzie do Warszawy, będzie bez wątpienia faworytką.

Cofnijmy się do 2001 roku, kiedy to pewien Austriak zakłada stronę www.towerrunning.com. Jak to się zaczęło?

Przez kilka lat brałem udział w Donauturm Treppenlauf – biegu po schodach na wieżę telewizyjną w Wiedniu. W końcu zainteresowałem się podobnymi biegami na świecie, ale ciężko było o jakiekolwiek informacje w internecie. Postanowiłem to zmienić. Założyłem stronę internetową i zacząłem na niej gromadzić daty, a następnie wyniki biegów po schodach z różnych zakątków świata. W miarę nabywania kontaktów i budowania relacji z organizatorami imprez I zawodnikami, towerrunning.com stało się swoistym centrum informacji o biegach po schodach. Później rzeczy potoczyły się bardzo szybko.

Na jakim etapie rozwoju znajduje się dzisiejszy towerrunning?

Założone kilka lat temu Towerrunning World Association jest obecnie głównym organem zarządczym dyscypliny. Tworzą się nowe struktury krajowe, zjednoliczyliśmy też wiele wyścigów na całym świecie w ramach Towerrunning Tour. Coraz większa grupa wyspecjalizowanych zawodników regularnie rywalizuje ze sobą na kilku kontynentach, korzystając przy tym ze wsparcia Towerrunning World Association w zakresie częściowego pokrycia kosztów podróży, zakwaterowania itp. Ta pomoc uzależniona jest od aktualnego rankingu zawodników. Staramy się maksymalizować współpracę pomiędzy organizatorami biegów a czołowymi zawodnikami z naszego rankingu.

Jaka jest zatem przyszłość biegania po schodach? Gdzie widzisz ten sport w 2025 roku?

10 lat temu nie wyobrażałem sobie, że możemy być tu, gdzie jesteśmy teraz. Nie wiem, co przyniesie przyszłość, ale zrobimy wszystko, co w naszej mocy, aby towerrunning nadal się rozwijał. Wszystko jest możliwe!

Ludzie od dawna biegają maratony. Część z nich przechodzi do triathlonu, inni wybierają biegi górskie czy ultramaratony. Ale co ludzie widzą w bieganiu po wieżowcach?

W naturze człowieka zapisane jest dążenie na szczyt. Nie ma szybszego sposobu na wspinanie się, niż bieganie po schodach :)

Wróćmy jeszcze na moment do obecnego sezonu. Bieg Na Szczyt Rondo 1 i Mistrzostwa Europy to oczywiście bardzo istotny punkt kalendarza. Co czeka nas jeszcze?

W pierwszej połowie roku mamy chociażby Taipei 101 Run Up, a następnie bardzo lubianą przez zawodników, trzydniową rywalizację w Wiedniu, Brnie i Bratysławie.

Ostatnie pytanie – kto opuści Rondo 1 z tytułem mistrza Europy?

Moimi faworytami są Piotr Łobodziński i Dominika Wiśniewska-Ulfik. To mogą być biało-czerwone mistrzostwa!

Rozmawiał: Piotr Jakóbik

Rzecznik Prasowy Biegu Na Szczyt Rondo 1/Inf. prasowa


Bartosz Świątkowski „Odnalazłem się na schodach”

$
0
0

Zawodnik Sana Kościan, zwycięzca dwóch edycji Biegu na szczyt Rondo 1 wraca do sportu po 1,5 rocznej kontuzji. W rozmowie z naszym portalem ocenia rozwój imprezy, w której dominował przez lata i kreśli idealny profil biegacza po schodach...

Wygrał Pan pierwszą edycję „ Biegu na Szczyt Rondo 1” w 2011 r. Wtedy w imprezie wzięło udział ponad 170 osób. Minęło pięć lat, a zawody organizowane są z coraz większym rozmachem. W weekend rozegrano na schodach biurowca Mistrzostwa Europy. Jak Pan jednak ocenia rozwój imprezy? 

Bartosz Świątkowski: Dużo się zmieniło. W 2011 roku praktycznie zaczynałem biegać po schodach.  Dopiero pół roku przed pierwszą edycją Biegu na Szczyt Rondo 1 zainteresowałem się tą dyscypliną. Najpierw wystartowałem w mistrzostwach Polski rozgrywanych w Katowicach. Tam zająłem drugie miejsce. Postanowiłem, więc spróbować swoich sił w Warszawie.

Początkowo miał to być taki luźny charytatywny bieg,  utrzymany w formie zabawy. Jednak informacja o imprezie dotarła do zawodników z zagranicy, którzy specjalizowali się w towerruningu. Zaproszono kilku z nich i stworzono taką elitę. Mnie włączono do niej, jako wicemistrza kraju. Pamiętam jednak, że biegło mi się strasznie. Byłem jednak bardzo zmotywowany. 

Powtórzył Pan jeszcze wygraną w 2013 roku. Cały czas zmieniała formuła zawodów?  

Bieg  czas ewoluował. Początkowo była tylko jedna seria. Później były dwa biegi. Najpierw był bieg otwarty, a później a do finału awansowało dwunastu najlepszych zawodników. W trzeciej odsłonie, w której też wygrałem formuła była podobna, z tym wyjątkiem, że dwunastoosobowy finał był rozgrywany w formule biegu pościgowego. W czwartym i piątym Biegu na Szczyt, w których nie startowałem było podobnie. Tym razem formuła zawodów została zupełnie zmieniona ( oddzielnie rozegrany bieg amatorów i oddzielnie przeprowadzony trzy etapowe zmagania elity - red). Czy to było dobre czy złe? Można o tym dyskutować i polemizować? Na pewno równie wielu zawodników byłoby za zmianami, ale i wielu przeciwko.

W tym roku zajął Pan 9. miejsce w klasyfikacji Mistrzostw Europy. Jak Pan ocenia ten występ?

Dopiero w połowie stycznia otrzymałem informacje, że w Warszawie będą Mistrzostwa Europy. Wcześniej chciałem potraktować ten bieg treningowo. Miało to być przetarcie przed późniejszymi startami. Postanowiłem, więc do maksimum skrócić czas w którym zajmowałem się wytrzymałością i przeszedłem do ostrzejszych treningów. Jak widać nie wyszło to końca tak jak powinno. W tym roku może być trudno jeszcze o coś powalczyć. Spokojnie przygotowuje się do kolejnego sezonu. Chciałbym wrócić do dawnej dyspozycji.   

Czy przez 5 lat od pierwszej edycji Biegu na Szczyt Rondo 1 postrzeganie biegów po schodach zmieniło się w Polsce? Organizacja mistrzostw Europy w tej konkurencji jakoś wpłynęła na promocję tej konkurencji? 

Wciąż jest to bardzo niszowy sport. Nawet nie wiem do czego można by go porównać. Gdy mówię, że trenuję biegi po schodach to ludzie otwierają oczy ze zdziwienia. Inni słyszeli jakieś krótkie wzmianki w Telexpressie, albo innych mediach. Z drugiej strony biegów po schodach przybywa. Powstała międzynarodowa federacja, która pomaga w zagranicznych startach biegaczom z czołówki. Rok temu były pierwsze Mistrzostwa Świata, teraz mieliśmy trzecią edycję Mistrzostw Europy. Czy jednak doczekamy się biegów po schodach na Igrzyskach? Z tym byłbym ostrożny.

Powiedział Pan o rosnącej liczbie biegów po schodach w naszym kraju. Co jeszcze potrzebne jest do rozwoju dyscypliny?

Nie mamy stowarzyszenia, czy też związku zrzeszającego krajowych trenujących bieganie  po schodach. Sami wszystko musimy sobie organizować. W innych krajach takie komórki funkcjonują. Swoje związki mają Czesi, Słowacy, Austryjacy, czy też Niemcy. Narodowe federacje są też za oceanem. Nie wiem czy u nas nie ma chętnych. Powstanie krajowej federacji dodałoby nam większej powagi.

Jeśli miałby Pan określić profil zawodnika posiadającego potencjał do odnoszenia sukcesów w biegach po schodach, to gdzie powinniśmy go szukać? Wśród spinterów? Biegaczy górskich? 

Trudno jest znaleźć konkretny przykład. Ja jestem niespełnionym średniodysntasowcem. Nie udała mi się przygoda na bieżni. Zabrakło trochę szczęścia i talentu. Odnalazłem się na schodach. Nie znaczy to jednak , że każdy kto biega na 800 i 1500 m, będzie odnosił sukcesy w towerruningu. Często na biegi po schodach przyjeżdżają specjaliści od biegów górskich czy też średnich i nie zawsze mają dobre wyniki. Trzeba tu mieć dobrą koordynacją, siłę w nogach, mocna głowa i odporność na ból. Kwas mlekowy szybko zalewa organizm. Nie każdy sobie z tym radzi. 

Przez prawie 1,5 roku leczył Pan kontuzję. Jakie ma więc Pan teraz plany? 

Za trzy tygodnie startuję w Holandii w biegu po schodach. Później chciałem wystartować w Londynie i we Frankfurcie. Ale chyba uszczuplę kalendarz startów. Niedawno zostałem tatą. Urodził mi się syn i myślałem, że łatwiej wszystko będzie mi pogodzić. (śmiech) Jak patrzę na tego malucha, to nawet trochę żal mi było przyjeżdżać do Warszawy. Skupię się, więc póki co na rodzinie. Oczywiście nie rezygnuję ze startów. Tak jak powiedziałem, jeszcze chcę wrócić do dawnej formy.

Trzymamy kciuki. Powodzenia!

Rozmawiał Robert Zakrzewski


W ultra „chodzi o osobiste historie” - Stu Westfield

$
0
0

Stu Westfield to angielski przewodnik górski i koordynator bezpieczeństwa ekstremalnie długich ultramaratonów The Spine Race (431 km w północnej Anglii) i Legends Trails (250 km w belgijskich Ardenach). Rozmawialiśmy 7 marca, tuż po zakończeniu Legends Trails w Ardenach.

Narodziny ultralegendy – Legends Trails okiem wolontariusza [ZDJĘCIA]

Stu, jak to się stało że zostałeś koordynatorem bezpieczeństwa Legends Trails?

Stu Westfield: Wcześniej byłem przewodnikiem górskim i stopniowo zaangażowałem się w pomoc w biegach górskich przy organizacji ekip zabezpieczenia, w tym The Spine Race. Przez kilka lat doświadczeń tego rodzaju, jak również prowadzenia klientów na wyprawach w Wielkiej Brytanii i za granicą, stopniowo gromadziłem wiedzę i umiejętności potrzebne do takich zadań. Jak wspomniałem, zacząłem od koordynacji bezpieczeństwa The Spine Race. Tam spotkałem Tima de Vriendta i Stefa Schuermansa, którzy zobaczyli jak to się robi na Spine, spodobało im się to i zaprosili mnie do objęcia podobnej roli w Legends Trails.

Czyli przekwalifikowałeś się z górskiego przewodnika na koordynatora bezpieczeństwa wielkich ultramaratonów?

Niezupełnie, łączę jedno z drugim, dobrze jest mieć kilka fachów w ręku. Zabezpieczam ultrabiegi, jestem przewodnikiem, zabieram klientów w teren i uczę ich nawigacji, często przy tym przygotowując ich do udziału w takich właśnie zawodach z elementami orientacji, gdzie przydatne są umiejętności górskie i wyprawowe.

Jakie są twoje ulubione sporty i aktywności terenowe?

Lubię wiele z nich. Ścigałem się dużo na rowerze, w tym w czasówkach. Brałem udział w maratonach kolarskich i biegowych. Teraz jednak myślę, że najwięcej radości daje mi prowadzenie wypraw, szczególnie do Afryki, w której byłem w wielu miejscach, a także do Islandii, która dla odmiany jest przyjemnie chłodna.

To są górskie wyprawy?

Tak, byłem kilka razy jako przewodnik na Kilimandżaro, również na Ruwenzori w środkowej Afryce, oraz na paru niższych szczytach.

Jak byś porównał The Spine i Legends?

Hmm, Spine to zupełnie inna para kaloszy. To bieg liniowy, a poza tym przebiega w większości wyżej n.p.m. Oba są wyścigami ciągłymi, lecz szczególną trudnością Legends jest profil przypominający zęby piły. Teraz na Legends mieliśmy wyjątkowo mokrą zimę z topiącym się śniegiem. Warunki i teren nie odpuszczały, to „krótki” lecz ciężki bieg, „krótki” oczywiście tylko w porównaniu z The Spine... Na Spine jest się wyżej na dłuższych odcinkach, przez co jest się bardziej wystawionym na wiatr i niebezpieczeństwo wychłodzenia, ale nawigacja jest dzięki temu bardziej liniowa i prostsza.

Czy uważasz pierwszą edycję Legends Trails za udaną?

Jak najbardziej! Uważam, że Tim i Stef zrobili niesamowitą robotę. Wiele się nauczyli z własnych doświadczeń jako uczestnicy biegów, mieli wizję i wprowadzili ją w życie. Zrobili świetny wyścig wart swojej ceny. Od uczestników słyszymy same pozytywne opinie. Wszyscy wyszli z tego cało, może trochę poobijani i wykończeni, ale w jednym kawałku. Jeśli chodzi o bezpieczeństwo, to chciałbym osobiście podziękować wszystkim członkom ekipy zabezpieczenia za wykonanie wspaniałej pracy, bycie wszędzie gdzie trzeba, pozytywne nastawienie i stawianie czoła pojawiającym się wyzwaniom. Dzięki nim cała impreza zakończyła się sukcesem.

Co jest takiego wciągającego w ultrabieganiu, że podejmujesz się pracy przy organizacji takich imprez?

Chodzi o osobiste historie. Fajnie było oglądać takiego napieracza jak Michael Frenz, jak pruł przez te końcowe kilometry i przeganiał zawodników, którzy wydawali się już niezagrożeni. Zrobił z tego fantastyczny wyścig. No i mamy niesamowitą historię. Podobne historie tworzyli wszyscy, którzy to ukończyli. Ale spójrzmy też na pozostałych, którym może nie poszło tak dobrze – oni też pokonywali swoje wyzwania i mają co opowiadać. Chodzi właśnie o te historie, które z tego wynosimy i się nimi dzielimy z innymi. W ultrabieganiu nie chodzi tylko o zwyciężanie, lecz przede wszystkim o osobiste doświadczenia. Pokonywanie nie tylko rywali, ale i samego siebie.

Jeśli tak uważasz, to czy brałbyś pod uwagę udział w Legends Trails jako uczestnik w którejś z kolejnych edycji?

Z pewnością tak, gdybym tylko miał czas na odpowiedni trening i przygotowanie. Legends to na pewno ogromne wyzwanie, do którego trzeba się dokładnie przygotować. Gdybym nie pracował przy organizacji tych zawodów, to na pewno bym pomyślał o wystartowaniu w nich!

Rozmawiał Kamil Weinberg

Following page: It's all about the stories – an interview with Stu Westfield, safety coordinator of The Spine and Legends Trails


Stu Westfield, safety coordinator of The Spine and Legends Trails.

Stu, what made you become the safety coordinator of Legends Trails?

Stu Westfield: I started off as a moutain leader and gradually got involved in races like the Spine Race in a hill top-based role on deployments and things like that. With several years' experience in this sort of things and guiding clients overseas and in the UK I gradually picked up skills and expertise to take on the role such as this. As I said the original role was with the Spine Race. I met Tim and Stef there, they saw how I did things over there, they liked the way the Spine Race did the safety team coordination and they invited me here to be the safety coordinator for the Legends Trails.

So you moved from mountain guiding to safety coordination of big races?

I wouldn't say moved 'cos I still do a lot of both, it's good to have different strings to one's bow and I do a little bit of safety coordination mixed with some guiding and taking clients out teaching them navigation and often preparing them for races like this with navigation and hill skills and strategies and race skills which are needed.

And what are your favourite outdoor activities that you pursue yourself?

I like all sorts of things, I used to be quite heavily into time trialling and cycle racing, done some marathons in the past, both running and cycling, but I think the thing I enjoy most of all is leading expeditions these days, especially to countries in Africa which I've been all over, and countries like Iceland which is nice and cold by comparison to Africa.

Mountain expeditions?

Yeah. I've guided on Kilimanjaro several times, I've been to Rwenzori in central Africa and some of the lesser peaks as well.

And how would you compare The Spine with this race?

Well, The Spine is a very different beast, firstly because it's a linear race and secondly because the altitude of The Spine is so much higher. Both of these races are non-stop but I think the way the Legends Trails is possibly harder in some respect is that it's constantly up and down all the time, and this year' terrain in the Legends is particularly tough with very wet winter, slushy snow on the ground, all that kinds of relentles terrain, tough short race, if you could call a 250k race short by comparison. In The Spine you tend to be on high ground for longer so you're more exposed to wind and hypothermia, but the navigation once you're on high ground tends to be a lot more linear and that gives less opportunities for error.

So do you consider the first edition of Legends Trails a success?

Oh absolutely! I think Tim and Stef have done a fantastic job, they learned a lot from their own experiences of racing as participants, they had a vision and they implemented that vision, I think they've given the race a fantastic service, with excellent value for money. Everyone of the racers gave positive feedback. They've all gone home, maybe a little bit bruised and battered, but they've all gone home safe. On the safety aspect, I'd like to personally thank everyone involved in the safety teams for doing a great job, being in the right places, being really go-getting and with a can-do attitude, ensuring the whole event is a success.

What do you find so fascinating about ultrarunning then, that you're into organising such things?

It's all about the stories. Sure it's great to see a racer like Michael Frenz ripping up those final kilometres and overhauling the guys we thought were gonna win, he made it into a fantastic race. And he came away with a wonderful story, as did all the other racers in the top half of the field. But then you look at the racers who maybe didn't do so well, but they had their own challenges, and it's all about those personal stories that people take away. Ultrarunning isn't just about being a winner, I think it's about the personal experience and it's a challenge against yourself, as much as anyone else.

If you say so, would you consider taking part in Legends Trails as a racer in one of the next years?

I certainly would, if given the time to put in the right kind of training, the right kind of preparation. It's obviously quite a challenging race and you have to prepare thoroughly for it, and if I wasn't working for it I would certainly consider running it!

Kamil Weinberg

„Syberia pokazała zęby”. Maciej Florczak o Baikal Ice Marathon

$
0
0

Tegoroczny Baikal Ice Marathon padł łupem Polaków. Wygrał Piotr Hercog przed Łukaszem Zdanowskim. Klasę pokazał także Maciej Florczak, rocznik '68. Był wprawdzie 43. w „generalce”, ale tylko jedna starsza od niego osoba dobiegła przed nim do mety.

W rozmowie z naszym portalem ultramaratończyk przyznaje, że Bajkał to inna kategoria - mróz minus 20, lodowaty wiatr, zaspy - zawody dla prawdziwych twardzieli. Syberia pokazała zęby – stwierdza Florczak.

Gratulacje za ukończenie tej morderczej imprezy. Było ciężej niż na ultramaratonie Gran Canaria?

Maciej Florczak: O wiele. Na Bajkale nie można było stanąć zbyt długo żeby odpoczywać. Od razu człowiek marzł. Na wszystkich punktach żywieniowych zatrzymywałem się tylko po to, żeby się napić ciepłej herbaty i leciałem dalej. Na Trans Gran Canaria człowiek stanął, było ciepło, mógł się rozciągnąć, pogadać. Tutaj było to niemożliwe, ponieważ ograniczało to wiatr i mróz.

Ale dystans dwa razy krótszy niż na wyspach Kanaryjskich.

Tak, ale wyczerpanie organizmu dużo większe.

Co najbardziej doskwierało na trasie - zimno, pański ulubiony wiatr, ruszający się i pękający lód?

Przede wszystkim wiatr i śnieg. Około dobę przed startem spadł sypki śnieg. Organizatorzy przejechali przed zawodami buldożerem po jeziorze, zrobili 2-3-metrową ścieżkę, ale przy tym wietrze, który był, to po 10 kilometrach tej ścieżki nie było już widać. Dobrze, że były chorągiewki co 50 metrów. Brnęło się w śniegu, czasami takich zaspach do połowy łydki. Pierwsze 10 kilometrów było w miarę łatwe, i biegło się przyjemnie, ale potem to już było z zaspy do zaspy. Wbijało się w nie nogi, szukało śladów osób, które biegły przede mną. Od 20. kilometra biegłem w zasadzie sam. Gdzieś w pewnej odległości przed sobą widziałem tylko zarysy sylwetek. Towarzyszyły mi w zasadzie tylko chorągiewki. Orientacja była jednak utrudniona, ponieważ gogle zamarzły na tym wietrze. Ale takie warunki mieli wszyscy. Wystartowaliśmy razem i biegli z jednego brzegu na drugi.

Nawierzchnia była równa, czy trzeba było uważać na spiętrzony lód?

W zasadzie była równa, była jednak przysypana śniegiem, więc tych nierówności nie było czuć. W jednym miejscu na trasie była szczelina, której nie można było pokonać. Organizatorzy podstawili jednak poduszkowce, które stanęły nad szczeliną i robiły za most. Oczywiście robiły się korki, bo jednak przepustowość była ograniczona.

Jakie były temperatury, temperatura odczuwalna i wiatr?

Na starcie było minus 23 stopnie Celsjusza, do tego wiatr 10-15 metrów na sekundę. Temperatura odczuwalna około minus 27, minus 30 stopni. Na mecie było minus 20 stopni i wiatr troszkę zelżał. Najgorsze warunki panowały między 20. a 30.którymś kilometrem, bo zaczęło bardzo mocno wiać. Nie dość, że był mróz to jeszcze zawieja.

Jak organizm znosił te warunki?

Zniósł. Warunki były wybitnie niesprzyjające. Przez około 30 kilometrów mieliśmy wiatr w twarz. Dopiero na ostatnich około 10 kilometrach, gdy skręciliśmy trochę w prawo wiatr był już boczny. Niezależnie, z której strony wiało, wiatr mocno wychładzał organizm. Technika nie pomagała. Gogle szybko zamarzły, z kominiarki zrobiła się jedna bryła lodu od pary wodnej z wydychanego powietrza.

Po 30. kilometrze zaczęły mnie łapać skurcze w uda. Chwilowo zacząłem iść, ale błyskawicznie zacząłem się wychładzać, traciłem czucie w palcach u nóg, więc mimo tych skurczy musiałem zacząć biec. Rozruszałem i dobiegłem.

Odmrożenia?

Minimalne, bardziej przemrożenia - podbródek, koniuszki palców, ale to były takie mrowienia, nie jakieś poważne odmrożenia. Gdybym dłużej szedł a nie biegł, to bym się wychłodził dużo mocniej.


Jak szybko organizm zaczął odmawiać posłuszeństwa. Było czuć zachodzące zmiany podczas wysiłku w tak ekstremalnych warunkach?

Nie było jakoś strasznie. Trochę dreszczy z powodu wychłodzenia.

Jak pan walczył z kryzysami?

Wyłącznie siła woli. Cały czas myślałem o biegu. Nie było tak jak podczas treningów czy maratonów po płaskim gdy jest czas i miejsce w głowie, żeby pomyśleć o czymś innym, nie skupiać się na biegu. Tu cały czas trzeba było być maksymalnie skoncentrowanym, bo Syberia czyha. Chyba nawet nie miałem sekundy, żeby przestał myśleć o tym gdzie jestem, gdzie biegnę, jak ominąć zaspę - przebijać się przez nią czy obiegać - jak daleko do pit stopu gdzie czekała ciepła herbata. Byłem skupiony na biegu i pokonywaniu słabości gdy się pojawiały.

Równolegle odbywał się półmaraton, w pewnym momencie pomyślałem: „o, ci już mają dobrze, meta po 21. kilometrze, a za mną ciąg dalszy tego lodowego piekiełka”. Spotkałem tam kolegę Bartka Mazerskiego, który sam nie mógł startować, ponieważ dwa dni wcześniej złamał kość w stopie. Poklepał mnie i powiedział: „stary, ja nie mogę, ale chociaż ty pokonaj ten maraton”.

Podbudowało mnie też to, że na czele byli Piotrek Hercog z Łukaszem Zdanowskim. Sił dodawała mi też świadomość, że w Polsce wspierają mnie i liczą na mnie koledzy z MTB 4 Fun, którzy pomogli mi się przygotować do tej imprezy. To był zastrzyk energii w połowie, którego naprawdę potrzebowałem. Byłem o siebie spokojny, ponieważ miałem ze sobą Bogdana, maskotkę-amulet uszytą przez moją córkę Jagodę.

Kilkudniowa aklimatyzacja wystarczyła?

Całkowicie. Rozpoczęła się już podczas trzydniowej podróży koleją transsyberyjską, do tego trzy dni na miejscu w zupełności wystarczyły.

Robiliście przed startem dłuższe rozbiegania?

Tak, biegaliśmy po 10-12 kilometrów, ale wtedy były inne warunki. Biegaliśmy w temperaturze minus 11, minus 7, po pięknym lodzie, bez żadnego śniegu, w słoneczku. Gdyby taka aura panowała podczas maratonu - lekki mróz i brak wiatru to byłoby super. Niestety, pogoda pogorszyła się i chyba wbiliśmy się w jakąś kumulację złych warunków.

Jak by było za łatwo to by nie było tak fajnie, jeszcze mógłby pozostać niedosyt.

Wskazówki uczestników wcześniejszych edycji i trening na oblodzonych trasach w Tatrach wystarczyły, czy było coś co pana zaskoczyło na trasie, na co nie był pan przygotowany?

Wiedziałem, że będzie zimno, że będzie wiało. Zaskoczeniem była różnica między wspaniałymi warunkami na treningach a złymi podczas zawodów. Ale to jest Syberia. Jest nieobliczalna i pokazała nam swoje zęby. Wskazówki Roberta i wybitnej ultramaratonki Hani Sypniewskiej w sprawie sprzętu, ubrania okazały się bardzo pomocne. Sprawdziłem sprzęt w Tatrach, może nie na takim mrozie, ale buty sprawdziłem na lodzie. Było OK.

Jakie zabrał pan ze sobą buty - biegowe, trekingowe, kolce?

Biegowe, ale ze specjalnymi kolcami, które w momencie jak się biegnie po kamieniach to się chowają w gumę, ale jak się biegnie po śniegu czy lodzie to się wbijają zapewniając odpowiednią kontrolę.

Sprzęt się sprawdził czy coś szwankowało?

Wydaje mi się, że wszystko zostało dobrane optymalnie. Nie wychłodziłem się zbyt mocno, nie miałem wielkich kłopotów ze ślizganiem się czy odmrożeniami nóg. Buty się sprawdziły, bez wątpienia.

Jaka technika biegania?

Trochę skoków było wokół zasp, szukało się śladów - jak były to się po nich biegło, jak się pojawił kawałek odsłoniętego lodu to się nań wbiegało, bo można było przyspieszyć. To było takie kluczenie w poszukiwaniu najszybszego wariantu. Z tego co wiem Piotrek Hercog biegł w prostej, nie zatrzymywał się na żadnych pit stopach. Ale to trzeba być czołgiem jak Piotrek, żeby tak biec. Pokazał klasę i skromność.

Jak żywienie i nawadnianie na trasie? Nie było niedoboru cukru i elektrolitów?

Nie, jadłem dużo cukru i suszonych owoców w pit stopach, piłem ciepłą herbatę. Nie wiem jakby było bez tego. Nie wiem też jak Piotrek pokonał trasę tylko na batonach i pół litrze izotoniku. Ja wziąłem ze sobą żele, ale po 30. kilometrze jak mnie zaczęły łapać skurcze i musiałem zacząć chwilowo iść żele były już zmrożone na kamień, były nie do wyciśnięcia z tej tubki.

Będzie doświadczenie na kolejny start. Wróci pan?

Chciałbym jeszcze wrócić na Syberię, ale czy się zdecyduję na start w przyszłym roku - na razie mówię "nie". Jeszcze organizm nie zapomniał.

A jak regeneracja. Organizm już się uspokoił?

Tak. Chociaż nogi są jeszcze ciężkie. Zapisałem się na Zimowy Ultramaraton Karkonoski, ale niestety nie wystartowałem. Pojechałem tam jednak, żeby kibicować kolegom.

Co przychodzi do głowy jak się biegnie po lodzie przy minus 20 stopniach? Co się czuje?

Nie ma satysfakcji, euforia biegacza raczej nie funkcjonuje. Myśli się o tym, żeby dobiec. Jest walka z myślami, które sugerują by się wycofać, zrezygnować. Na skuterach, poduszkowcach kursują sędziowie i organizatorzy pytają czy już dość. Może jakby tak nie kursowały te skutery to takie myśli by się nie pojawiały?

Tym większa nagroda na mecie.

Bez wątpienia. Było ciężko, ja niczego podobnego nie przeżyłem wcześniej. Jest satysfakcja, że ukończyłem i jestem cały i zdrowy. Widziałem cudowne krajobrazy.

Wynik satysfakcjonuje? Jaki pan osiągnął czas?

Około 5 godzin i 40 minut. Byłem 43., a wystartowało ponad 150 osób. Do mety przede mną dobiegł tylko jeden zawodnik, który był starszy ode mnie. Na pewno z tego czasu można coś uszczknąć i to niemało. Sporo straciłem przez skurcze, do tego inaczej by się biegło w lepszych warunkach, choćby takich jakie panowały podczas treningów.

Na mecie największa radość zdaje się była Piotra Hercoga, który wygrał. Organizatorzy nie byli niezadowoleni?

Dwa pierwsze miejsca zajęli Piotrek i Łukasz. Po minach organizatorów było widać zniesmaczenie. Nie pasowało im to. Co innego innym zawodnikom-innostrańcom. Wyraźnie byli zadowoleni. Zresztą nas, Polaków, było bardzo dużo - około 20 osób, łącznie z osobami towarzyszącymi. Baikal Ice Marathon ukończyło 14 Polaków w tym roku, około 10 proc. startujących, z czego dwa pierwsze miejsca też padły naszym łupem. Po organizatorach było widać zaskoczenie i zdziwienie, że to nie Rosjanin wygrał na Syberii, zwłaszcza że to były najcięższe warunki. Dość powiedzieć, że nie byli w stanie bić brawa Piotrkowi i Łukaszowi. Co innego publika rosyjska - bardzo otwarci ludzie, cieszyli się razem z nami.

Planuje pan już kolejny ekstremalny start?

Na razie szukam, patrzę co się dzieje. Chciałbym gdzieś pojechać, wystartować, ale to zależy od wielu czynników, między innymi pieniędzy, od sytuacji rodzinnej, bo jednak rodzina jest na pierwszym miejscu.

Rozmawiał DZ

fot. Masaki Nakamura / Archiwum prywatne Macieja Florczaka

Obszerna galeria z Baikal Ice Marathon: TUTAJ


„Niech każdy sam opowie swoją historię” – Stef Schuermans, współorganizator Legends Trail

$
0
0

Stef Schuermans to wspinacz i ultramaratończyk, a ostatnio organizator biegów ultra w swojej ojczystej Belgii. Przez kilka lat mieszkał w Polsce. W wywiadzie udzielonym nam kilka miesięcy temu opowiedział o pierwszej organizowanej przez niego imprezie, Legends Trail, czyli 250-kilometrowej zimowej wyrypie przez Ardeny. Teraz, niedługo po jej zakończeniu, znów mieliśmy okazję porozmawiać.

Kamil Weinberg: Stef, czy Legends Trail spełnił Twoje oczekiwania?

Stef Schuermans: Było lepiej niż oczekiwałem, pod każdym względem. Na początku (ponad rok temu) marzyliśmy o 5-10, może 15 uczestnikach. Wszystko zaczęło się rozrastać dużo szybciej, niż się spodziewaliśmy. Nie tylko ze sportowego punktu widzenia, pod każdym innym względem też...

Co uważasz, że można poprawić, co nie poszło do końca zgodnie z planem, co będzie zmienione za rok a co pozostanie takie samo? I z czego jesteś najbardziej zadowolony po pierwszej edycji Legends Trail?

Wiele rzeczy możemy poprawić. Co dziwne jednak (i na szczęście), jak na pierwszą edycję to były same drobiazgi. Musimy ulepszyć wszystkie bazy. Cudzoziemcy nie przepadają za cykorią*. Najważniejsze, że uczestnicy chyba nie zauważyli żadnej większej obsuwy.

A z czego jestem najbardziej zadowolony? Nie było żadnych wypadków i każdy wrócił w jednym kawałku!

*Osobiście bardzo mi smakowało. Jakby to zależało ode mnie, to bym zostawił cykorię! (Kamil)

Czy ten bieg przyciągnął takich zawodników, jak się spodziewaliście? Jak wypadli faworyci? Były jakieś niespodzianki na plus i minus?

Spodziewaliśmy się zawodników z doświadczeniem w tego rodzaju biegach, jak również ludzi, którzy wystartują dla samej przygody. Takich, którzy nie mają pojęcia co się dzieje na 101 kilometrze, ale mimo wszystko wierzą, że to skończą (kwalifikacją było ukończenie przynajmniej jednej setki – przyp. red.). Reprezentacje obydwu typów się stawiły, i o to nam chodziło...

Wolałbym się powstrzymać od komentarzy o niespodziankach, bo na 250-kilometrowym biegu wszystko się może zdarzyć i samo ukończenie jest sukcesem. Zresztą różnice były na tyle małe, że każdy z finiszerów mógł to wygrać.

Wiem, że te zawody to wspólne dziecko Twoje i Tima. Który z Was był bardziej dyrektorem sportowym, który od spraw logistyki, promocji itp.?

Znakomicie się uzupełniamy. Jak ktoś powiedział: „Tim by stworzył świetnie zorganizowany bieg, dopięty na ostatni guzik, ale uczestników by można policzyć na palcach jednej ręki. Sam Stef natomiast zrobiłby wszystko z rozmachem i ściągnął mnóstwo zawodników, którzy pobiegliby w kompletnym bałaganie.”

„Chodzi o osobiste historie”, jak powiedział Stu Westfield. Były może jakieś szczególne historie podczas biegu albo związane z nim, które wyjątkowo zapadły Ci w pamięć?

Stu ma rację. Oczywiście wiele się wydarzyło. Uważam, że nie tylko każdy z 47 uczestników stworzył własną historię, ale to samo można powiedzieć o każdym naszym wolontariuszu. Poza tym jak mówiłem, każdy z zawodników zasługuje na ogromny szacunek. Co ja tam będę opowiadał za innych. Niech każdy sam opowie swoją historię...

Opowieści uczestników w różnych językach, zebrane przez jednego z nich, Maartena Schöna: TUTAJ

Wracając do Stu, nie był on jedyną znaną osobą, którą zaprosiliście do pomocy. Inną był kierownik zespołu medycznego, dr Geert Meese. Taka postać może zasługuje na bliższe przedstawienie?

Jeden z naszych uczestników znał go z Marathon des Sables, słynnej saharyjskiej siedmiodniówki. Geert jest anestezjologiem i pasjonatem ultrabiegania. Pracował jako lekarz w znanych zawodach na całym świecie (m.in. właśnie Marathon des Sables, czy TransOmania) i bez wahania się zgodził nam też pomóc. Zawiadywał całym zespołem medycznym, opiekował się biegaczami, ale co najważniejsze, zdjął nam z barków cały ciężar związany ze sprawami medycznymi. Dla nas jako organizatorów jego obecność była darem z nieba...

Jak to było dla Ciebie i Tima zostać po raz pierwszy organizatorami biegu? Nie żałowaliście, że Was nie ma na trasie i tylko obserwujecie zabawę, którą zorganizowaliście?

Jeśli chodzi o mnie, to bardzo zazdrościłem zawodnikom. Pamiętam, jak nas zasypało śniegiem w PK4.1 (małym namiocie w środku lasu - Kamil), miałem wtedy okazję przebiec kawałek trasy w niebiegowych butach i po prostu się bardzo cieszyłem, że mogę się ruszyć.

Zorganizowaliśmy taki rodzaj biegu, którego brakowało w Belgii. Sami byśmy go pewnie nie dali rady ukończyć, ale i tak chciałoby się w nim wystartować. Trudno było nie być zazdrosnym...

Oprócz oczywistej lekcji organizacji zawodów, myślisz że to doświadczenie pomogło Wam jako czynnym ultrasom?

To dwa różne światy, ale chyba teraz będę bardziej krytycznie patrzył na inne biegi, a jednocześnie miał większy szacunek do organizatorów. Wcześniej się nie spodziewałem, że to taka masa roboty.

Już wiemy, że za rok znowu będziemy mieli Legends Trail. Ale ogłosiliście też jeszcze dwa zupełnie nowe biegi na 2016 rok. Mógłbyś coś więcej o nich powiedzieć i jednocześnie zaprosić uczestników?

Te dwa biegi są zupełnie inne. Legends Trail to z założenia inny kaliber w naszym regionie. Ale brakowało nam też stumilówek, więc właśnie je tworzymy. The Great Escape odbędzie się latem (w pierwszy weekend lipca) na dystansach 100 mil, 50 mil i 45 km na terenach dwóch krajów: Luksemburga i Belgii. Cała trasa będzie oznakowana od startu do mety i będzie prowadzić znacznie łatwiejszymi szlakami, niż Legends Trail. Nie zabraknie na niej górek, stromych podbiegów i zbiegów, wąskich ścieżek, będzie jednak zdecydowanie przebieżna. To są tereny w Ardenach i znów będą cudowne widoki. Wydaje nam się dziwne, że nikt jeszcze nie urządził biegu na tym jednym z najpiękniejszych znakowanych szlaków w Belgii...

Drugie zawody, Bello Gallico Trail, będą zawierać biegi na podobnych dystansach i zostaną rozegrane w grudniu. Brakowało nam w Belgii szybkich, płaskich ultrabiegów. Wszyscy mówią o wysokich sumach podejść, a tymczasem taka trasa to zupełnie inna bajka. Bello Gallico odbędzie się w jedynym belgijskim parku narodowym i da cudzoziemcom okazję poznać piękne tereny we Flandrii w pobliżu granicy z Niemcami i Holandią.

Jeszcze ostatnie pytanie – zadam takie same, jak Stu Westfieldowi: czy Ty albo Tim rozważacie kiedyś pobiec Legends Trail?

Bardzo byśmy chcieli, ale obawiamy się, że to się może nie udać. To zbyt skomplikowane wystartować w biegu, który się samemu organizuje.

Rozmawiał Kamil Weinberg

NEXT PAGE:"Let the others tell their stories"– interview with Stef Schuermans, one of the Legends Trail race directors


"Let the others tell their stories"– interview with Stef Schuermans, one of the Legends Trail race directors

Stef, did Legends Trail live up to your expectations?

Legends Trail was better than expected in any way. In the beginning (more than a year ago) we dreamt of 5-10, maybe even 15 participants. In every way the whole story of Legends Trail became much bigger and better than we could hope. Not only from a racing point of view but also all the other points...

What do you think can be improved, what didn't go quite as planned, what will be changed next year and what is gonna stay the same? And what are you the happiest about the first edition of Legends Trail?

Many things can be improved. But weirdly enough for a first edition these are all small things. Bases can be a bit better. Witlof (chickory) is not the favourite vegetable of foreigners…(*) Most important is that the racers didn`t really notice if something wasn`t going as planned.

What am I the happiest about? No bad accidents and everybody was back in the base safe!

(*) I liked it very much. If it was up to me, I would leave it! (Kamil)

Did the race attract the type of runners you expected? How did the favourites perform? Have there been any surprises and major upsets in the field?

We wanted runners who had experience in this kind of races, but also people who just participated for the adventure. People who had no clue how kilometer 101 would feel but somehow still would reach the finish line. We had all of this so we got the mix of people we wanted…

I would refrain from commenting on surprises and upsets, as on a 250k race anything can happen and finishing in itself was hard enough. The differences were so small that everybody could have won.

I know this race is the common baby of you and Tim. But who of you two was more of a sports director, who was the logistics director, who dealt with the media, etc?

We are very complementary. As somebody said: "Tim would create a well organised and structured race with a couple of participants only, Stef would have a big race with lots of people running in total chaos".

"It's all about the stories", as Stu Westfield said. Have there been any particular stories during the race or connected with it that particularly stuck in your memory?

Stu is right in that. Of course there were many, I think not only each of the 47 participants created their own story but the same can be said about every our volunteer. As I said, each and every one of those racers deserves great respect. I'd rather let the others tell their stories...

Here are the stories from participants collected by one of them, Maarten Schön: CLICK

Talking of Stu, he wasn't the only big name you have invited to help you. Another one was the medical team director, Dr. Geert Meese. Such a personality perhaps deserves a few more words of introduction?

One of our participants knew Geert from Marathon de Sables. Geert is a anaesthetist who has a passion for ultra races. He has been a doctor in many ultra events all over the world (Marathon de Sables, TransOmania, among others) and was willing to step into the whole race without hesitation. Geert was leading our whole medical team, taking care of racers, but most of all he managed to take all of the medical work off our backs. For us as the race organisers, his presence was one of the best things that could happen...

How did it feel for Tim and you to be race directors for the first time? Didn't you wish you could actually join the race rather than observe the game you organised?

For me I was jealous, very jealous. I remember being snowed in at CP4.1 (a small tent in the middle of the forest) and running over the course in non-running shoes and being extremely happy just to be out.

We created a race that had been missed in Belgium, something we probably wouldn`t finish but something we would like to start in. It was hard not to be jealous then...

Beside the obvious lesson of race organisation, do you think this experience can benefit you as ultrarunners?

That's two different worlds, but I fear I will be more critical to other races and way more respectful to other RD`s. I never expected it to be this much work to be honest.

We already know there is gonna be Legends Trail next year. But you have also announced two brand new races to be held in 2016. Could you please expand on that, and invite the runners to take part?

These two races are completely different. We created Legends Trail to have a completely different race in our region. But we also missed 100 miles events so we created these ones. The Great Escape will be held in summer (first weekend of July) and will include the distances of 100 miles, 50 miles and 45 km going through two countries: Luxemburg and Belgium. The whole course will be signposted from start to finish and will be on way better trails than Legends Trail. It's going to be hilly, with steep uphills and downhills, a lot of single tracks, but still very runnable. This event will be in the Ardennes and again will have stunning views. We thought it was weird nobody has ever created a race over one of the most beautiful marked trails in Belgium...

The other race, Bello Gallico Trail, will have the same distances and will be held in December. In Belgium we missed fast, flat ultras. Everybody kept talking about meters of ascent while a flat fast course is a completely different ball game. It will be run in the only national park in Belgium and will offer the foreign runners a good impression of Flanders right next to the German and Dutch border.

And the final question – I'll ask the same as I asked Stu: would you or Tim consider running Legends Trail yourself?

We would love to but fear will never be able to. I think it is too complicated to be running in a race you organise at the same time.

Kamil Weinberg 

Viewing all 237 articles
Browse latest View live


<script src="https://jsc.adskeeper.com/r/s/rssing.com.1596347.js" async> </script>